czwartek, 27 czerwca 2013

Edynburg - Ateny Północy, Robert Burns "Jeśli ktoś napotka kogoś jak buszujesz w zbożu..." part 1.



Mam w swojej głowie listę miejsc, a w szczególności miast, które pragnę odwiedzić, o których na samą myśl aż uginają mi się kolana, a serce przyspiesza rytmu. Edynburg nie był na żadnej z tych list, szczerze powiedziawszy w moich planach podróżniczych na najbliższe lata nie myślałam o Szkocji w ogóle. Jak to się wiec stało? Skąd się tam znalazłam? Jeśli pamiętacie mój ostatni post, wiecie, że teraz niczego nie planuje, przyjmuje wszystko jak jest postawiłam sobie tylko jedną zasadę, nie przeoczyć, żadnej okazji by korzystać z życia i wykorzystać wszystkie nadążające się możliwości by zobaczyć coś nowego, nawet gdy wiąże się to z pewnymi komplikacjami i podwyższonym stresem:)


Dlatego też, gdy pewnego majowego poranka, obudził mnie sms od przyjaciela : "Jess są tanie loty do Edynburga - lecimy?" nie potrafiłam odmówić. Z natury jestem dość asertywną osobą, w tej materii jednak moja asertywność nie ma własnej woli:). W trzy migi skombinowaliśmy bilety i w przetestowanym w zimowych bojach teamie ruszyliśmy do Edynburga. (tj. Ola, Krzysiek i ja)


Zanim jednak szczęśliwie i beztrosko zaczęliśmy hasać po zielonych szkockich łąkach. Przeżyliśmy prawdziwe chwilę grozy podczas okropnej nawałnicy, która w domowym zaciszu napędzała stracha, a co dopiero w powietrzu. Z zasady panicznie boje się latać, jednak pragnienie by zobaczyć coś nowego jest tak silne, że pozwala mi jakoś przeżyć lot, choć nie ukrywam, że nie ma dla mnie bardziej stresującej sytuacji. Opracowany przeze mnie system oddychania podczas startu i lądowania  powinno się wykorzystywać w szkołach rodzenia! Stan paniki trwa aż samolot nie uzyskać pułapu , niestety tym razem trwało to chyba kilka wieków!! Przez ponad pół godziny przedzieraliśmy się przez najprawdziwszą burze z piorunami.  Targani tym mini huraganem, otoczeni zewsząd piorunami miałam wrażenie, że zmierzamy tylko w jednym kierunku.. W którymś momencie podczas silnych turbulencji w samolocie zgasło światło, a kobiety zaczęły krzyczeć, wystarczyło mi to, żeby niemalże odejść od zmysłów, popatrzyłam wówczas za okno Widok wcale mnie nie uspokoił. Za oknem, zobaczyłam świetliste kule -dające początek piorunom, poczułam się przez moment jak Frodo stając oko w oko z rozżarzoną źrenicą Saurona! W innych okolicznościach uznałabym to wszystko pewnie za niezwykle romantyczne i ekscytujące, wówczas jednak umierałam ze strachu! Gdy wylądowaliśmy szczęśliwie - z największą radością wzięłam wielki wdech szkockiego powietrza, które ma w sobie coś niezwykle ostrego i orzeźwiającego. Jak mawia Krzysiek: pachnie jabłkami:)



Dzięki gościnności Kamila i Rafała mogliśmy spędzić naprawdę cudownie te kilka dni naszych Szkockich wakacji - poznając miasto, z perspektywy ich mieszkańców.Chłopcy mieszkają tam od dwóch lat, znają Edynburg na wylot, a co najważniejsze - sami ciągłe są pod jego niesłabnącym urokiem! Tacy przewodnicy to skarb:)

Już podczas, krótkiego nocnego spaceru - Edynburg podbił moje serce. Orzeźwiające powietrze, czyste ulice, spacerujący ludzie ( o 3 w nocy) i ta architektura... Mam ogromną słabość do angielskiej architektury i zresztą nie tylko. Anglosaskie powieści, którymi zaczytywałam się przez większą część swojego życia, sprawiły, że jakiś głos z tyłu głowy, każe  mi utożsamiać ideał miasta, wsi, obyczaju, widoków, klimatu - z tym co angielscy autorzy kochali najbardziej, a wiec z ich ojczyzną. Stąd - poniekąd zdradzam polskie ideały, w myślach odtwarzając odwieczne peany do angielskiej macierzy, kreślone piórem Tolkiena, Jane Austen, Siósitr Bronte, Virginii Woolf czy tez Roberta Burnsa.  W angielskich miastach, porusza mnie przede wszystkim ta spójność architektury, kolejne style mimo zasadniczych różnic mają w sobie pewną znamienną cechę, która daje całości klarowny bardzo angielski charakter. Brak baroku i bardzo angielska wersja gotyku, również wpływają na to wrażenie. Wyspiarze tym samym uczynili kolejne następujące po sobie style sposobem na podkreślenie własnego jestestwa, efekt jest piorunujący, bardzo konsekwentny i swoisty!  Kamienna architektura, ożywiona jest zewsząd kolorowymi wystawami sklepowymi, które nawet gdy oferują jedynie klamki do drzwi bądź wędliny - wyglądają zjawiskowo!




Zaraz po przebudzeniu, następnego dnia, poczułam to cudowne rześkie powietrze, a chwile później już z kubkiem herbaty w ręku - wyglądałam przez okno balkonowe tchnąc niezwykły widok na Górę Artura, najwyższy szczyt Szkocji. Po szybkim śniadaniu, ruszyliśmy na miasto. Edynburg jest naprawdę niewielki, a Chłopcy mieszkają dość blisko centrum, nie było więc potrzeby korzystać z miejskiej komunikacji. Na nogach mijając bajecznie uliczki i urokliwe wystawy sklepowe zawędrowaliśmy do pierwszego celu naszej wyprawy jakim było Muzeum Narodowe Szkocji. Zanim tam jednak dotarliśmy, wstąpiliśmy na kilka chwil na Uniwersytet Edynburski dokładnie rzecz biorąc na wydział prawa. Budynek robił naprawdę kolosalne wrażenie - zaprojektowany został przecież przez Roberta Adamsa jednego z najwybitniejszych klasycystycznych architektów. 




Słowo Muzeum zawsze źle brzmi. Trąci nuda na kilometr. Każdy za wyjątkiem historyków bądź historyków sztuki ( sic!) Raczej od nich stroni. Mimo, iż z zasady powinno mnie to wszystko interesować sama stronie zawsze od muzeum miasta, muzeum historii czy (broń Panie Boże!)  broni bądź militariów. To muzeum polecam jednak wszystkim od 1 do 105 roku życia! Zaczęliśmy penetracje tego nieco przypominającego labirynt, gmachu od strony historycznej, przemykając w tempie światła przez mroczne sale pełne mieczy, starych monet oraz narzędzi tortur, znudzeni nieco standardowymi zbiorami, widok sarkofagu Krwawej Mery rozbudził jednak naszą wyobraźnię , a ja zupełnie podekscytowałam się na widok eksponatów kostiumologicznych. Jednak dopiero nowoczesna cześć pochłonęła nas bez reszty!




Piorunujące wrażenie zrobiła na mnie suknia, ( z czasów, nad którymi własnie ślęczałam po nocach, )XVIII wieczna balowa kreacja, ( zdj. powyżej - to żółte cudo) nazywana rogówką łokciową, która autentycznie osiągała wymiary, które widać na zdjęciu. Musze przyznać, że byłam zaskoczona, bowiem niektóre eksponaty kostiumologiczne - były bardziej imponujące niż te, które spotkałam w Victoria & Albert Muzeum w Londynie.
Brzydki znak, który pokazujemy na zdjęciu to w Szkocji gest obraźliwy. Nawiązuje on do średniowiecznej historii rywalizacji Angielsko - Szkockiej, kiedy to podczas licznych starć Anglicy przegrywali ze Szkotami z powodu ich niezwykle zręcznych łuczników. Dlatego gdy tylko Szkoci trafiali do niewoli  angielskiej obcinano, im te dwa palce, by pozbawić ich największej przewagi. Od tamtej pory znak ten jest mniej więcej równoznaczny z amerykańskim "fuck you".
Krążąc po salach, natrafiłam na cudowną kameralną biblioteczkę, doskonale zapatrzaną w specjalistyczną literaturę oraz najnowsze wydania katalogów wystaw.
Dział z historią naturalną ukierunkowany na małe dzieci - zupełnie nas zachwycił. Interaktywne zabawy (wcale nie takie banalne!!) w rozpoznawanie kształtów, zapachów, dźwięków poruszyły naszą wyobraźnie i rozbudziły w naturę  dziecka! W części poświęconej dinozaurom razem z Olusią zanurkowałyśmy w piaskownicy z miotełkami odkopując wiekowe "szczątki". Ubolewając nad tym, że nie miałyśmy takiego muzeum pod nosem gdy byłyśmy w podstawówce! Kolejnym działem, który mocno nas pochłoną była cześć z egzotycznymi pamiątkami. Masę czasu, spędziliśmy grając na afrykańskich instrumentach oraz podziwiając starożytne maski. Największym wyzwaniem był jednak dział poświęcony wynalazkom. Każdy z nas przez chwile mógł być Nilem Armstrongiem czy spróbować swoich sił w Formule jeden. Były tu również eksponaty starych samochodów oraz domowych sprzętów. To co sprawiło mi radość największą to stanowiska, poświęcone strojom, dające możliwość przymierzenia "kostiumów z epoki". Co prawda mam wiele zastrzeżeń do formy tych "historycznych wdzianek', ale i tak z dziecięcą radością przymierzałam wszystkie, zarówno damskie jak i męskie, te za duże i te za male:)



Spędziliśmy w Muzeum masę czasu, dlatego musieliśmy się nieco sprężyc by zobaczyć jeszcze chociaż część tego urokliwego miasta. Zaraz po wyjściu z muzeum znaleźliśmy się na jednej z ważniejszych ulic: Grzegorza IV - pełnej niezwykłych knajpek, o których chciałabym opowiedzieć wam w kolejnej relacji. Przeszliśmy tą uroczą ulica kierując się w stronę ryneczku. ( Grassmarket Square), gdzie zasiedliśmy przy szkockim piwie i planowaliśmy dalsza trasę. Knajpka w której usiedliśmy miała swą niezwykła historie ( jak wiele tutejszych pubów). Nazwana była imieniem Maggie Dickson- a ściślej mówiąc Half - Hingit Maggie ( czyli Na- wpół Powieszonej Maggie)- kobiety, która została skazana na powieszenie, za czary. Wyrok wykonano, a podczas transportu zwłok na pobliski cmentarz kobieta, przebudziła się. Długo radzono co uczynić z kobietą, która swą kare już odbyła, ostatecznie darowano jej życie. Ten niewielki placyk, podobnie jak i właściwie każda ulica zwartego centrum starego miasta, naznaczona jest historią pełną szkockich bohaterów, z krwi i kości jak Robert Burns czy Walter Scott, ale i tych legendarnych, dodających tym klimatycznym miejscom jeszcze więcej uroku i romantyzmu.





Natchnieni romantyczną historią Maggie Dickson ruszamy w stronę zamkowego wzgórza. U bram zamku zaczyna swój bieg  (Royal Mile) Królewska droga, która łączy z sobą dwie królewskie siedzimy, zamek oraz  położony u podnóża Góry Artura ( Arthur Seat) pałac, znajdujący się w miejscu starego opactwa Holyrood. U bram zamku zaczynamy swój spacer tą malowniczą ulicą, na której co krok spotykamy sklepy z szkockimi wyrobami: szalami, spódnicami, beretami oraz whisky! 





Na końcu tej niezwykle długiej i barwnej ulicy znajduje się pub o znamiennej nazwie "Koniec świata", który przypomina o czasach, gdy mury miejskie okalały stare miasto, a każde wyjście poza ich obręb wiązało się z koniecznością uiszczenia opłaty, stąd dla wielu mieszkańcu szkockiej społeczności to tu kończył się znany im świat. Historia ta napawa mnie radością, że urodziłam się w czasach, gdy świat jest małą globalna wioską. I tylko na własne życzenie, można uczynić z swej własnej ulicy, swój osobisty  koniec świata..





Gdy docieramy do pałacu królewskiego, skręcamy w małą uliczkę wijąca się do góry i po krótkim marszu znajdujemy się w pół drogi na Calton Hill, przy postumencie poświęconym najważniejszemu szkockiemu poecie Robertowi Burnsowi. Zapewne większość z Was chociaż słyszała o książce amerykańskiego pisarza J. D. Salingera "Buszujący w zbożu", tytuł tej książki zainspirowany został wersetem  z wiersza tego szkockiego wieszcza. Spinając się na szczyt w otoczeniu cudownej zieleni Calton Hill mając za sobą Arthur Seat nuciłam bez przerwy w głowie, zapamiętane jeszcze w nastoletnich czasach frazy:

"Kiedy ktoś napotka kogoś
kto buszuje w zbozu
Kiedy ktoś całuje kogoś
czy ktos płakać ma?

Kiedy kto napotka kogoś
kto buszuje w polu
Kiedy kto całuje kogoś
czy świat wiedzieć ma?"

I myślałam o Robercie Burnsie, o tym, że to wszystko co mnie otacza: zieleń, cisza, klimat, pogoda, widoki musiały być dla niego niezwykła inspiracją. Pomyślałam wręcz, że nie sposób nie pisać, gdy żyje się w takim miejscu.



Spacerując Royal Mils, natrafiamy na uroczy cmentarz, tak uroczy i romantyczny, że aż miałam ochotę rozbić na nim piknik! Na kolejny równie klimatyczny wpadliaśmy przypadkiem schodząc z Calton Hill.







Z Calton Hill roztacza się nieziemski widok, gdybym mieszkała w Edynburgu zapewne przesiadywałabym tu codziennie na ławce z książką. Z tego bajecznie przyozdobionego klasycystyczną architekturą wzgórza, która stała się przyczyną - nadana mu przydomka "Aten Północy', roztacza się widok na całe nowe i stare miasto, Arthur Seat, a także port i majaczącą w oddali wysepkę. Siedzimy kilka chwil w skupieniu obserwując te wszystkie cuda, które nas zewsząd otaczają. Niestety, wspinaczka zaostrzyła nasz apetyt, ruszamy wiec w dół w poszukiwaniu Tesco. Ostatecznie jednak trafiamy do prawdziwego raju wyspiarzy - sklepu "wszystko za funta'. Moim celem było zjeść w Szkocji słynną czekoladę Cadburry, której jakoś nie miałam okazji upolować w Londynie, gdy wiec znalazłam w Pundlandzie dział ze słodyczami myślałam, ze oszaleje, chciałam zapakować do koszyka wszystko:) Ostatecznie każdy z nas upolował "coś pożywnego". A ja wyszłam ze sklepu szczęśliwa z rozpływająca się w ustach czekoladą...
Po szybkiej obiadokolacji, zjedzonej w mieszkaniu. Niezmordowani ruszyliśmy grubo po 21 na podbój Arthur Seat. Muszę przyznać, że był to jeden ze wspanialszych spacerów w moim życiu. Zewsząd zieleń przypominająca swym kolorem Tolkienowskie Hobbiton, wspaniałe widoki, rześkie powietrze i dzień, który trwał do 23,30! Mimo tak później pory niebo nad nami ciągle miało szary kolor, a na horyzoncie unosiła się różowa łuna. Gdy wracaliśmy na po północy na dół, ciągle było jeszcze dość jasno. Obok literackich dyskusji ( trudno nie wspominać stromych schodów Cirit Ungol, gdy pnie się wzwyż stromym zboczem w półmroku) wspomnień i żartów, umilaliśmy sobie drogę głośnym śpiewem! Przez cała powrotna drogę śpiewając wszystkie polskie piosenki jakie tylko przyszły nam do głowy. Na wspomnienie tej wariackiej nocy, aż uśmiech ciśnie mi się na usta! A wszystko to bez grama alkoholu!






ciąg dalszy nastąpi