Gdy spisałam już na straty tegorocznego Sylwestra ( jak pisałam ten nad Tamizą był najgorszym na jakim dotychczas miałam okazje być) los się do mnie uśmiechnął i zafundował powtórkę:) W równy miesiąc po naszym Nowym Roku, 1 i 2 lutego miała miejsce kulminacja obchodów Chińskiego Nowego Roku. Tym razem dotarłam na czas i na właściwe miejsce ( tak wiem, też jestem zdziwiona). Cała impreza odbywała się w Chinatown, chińskiej dzielnicy skupiającej ludność z Kraju Środka wokół Gerrard Street. Tu ustawiona była jedna ze scen, druga ( większa) stanęła na zaszczytnym miejscu w samym środku Trafalgar Square, skupiając wokół siebie niemiłosierne tłumy. Impreza była ogromna, Z każdej strony atakowały wizerunki smoków i koni. Ten pierwszy na pożegnanie odchodzącego roku, drugi zaś jako symbol tego, który własnie nadchodził. Kilka pokaźnych pluszowych smoków, wiło się w rytmie bębnów po Gerrard Street i okolicy, wchodząc do każdej z chińskich knajp ( których na Chinatown jest blisko 80!) i rytualnie żegnając, chociaż mi osobiście przywodziło to na myśl wypędzanie złych duchów. Tłum nacierał niczym taran na bramki i biednego smoka. Policjanci i ochroniarze mieli pełne ręce roboty. Momentami, aż puszczały im nerwy, sama byłam światkiem, jak jeden z mężczyzn pilnujących bramek, widząc kolejny tuzin turystów lekceważący powtarzane przez niego, niczym mantra - "only exit, no! only exit, no only ..." . W którymś momencie, nie wytrzymał, zaczął krzyczeć w wniebogłosy, przeklinając tłum, wzywając na pomoc angielską kurwę i inne przydatne w tej sytuacji słowa.
Sam pluszowy smok, wyglądał dość tandetnie, nie przeszkadzało to jednak setką ludzi wyciągać swoje aparaty i fotografować go w każdej możliwej konstelacji. Nam udało się zobaczyć smoka na spokojnie w sobotę ( dzień przed wielkim zakończeniem roku) i w niedziele mogłyśmy już spokojnie przyglądać się rozentuzjazmowanym tłumom, goniącym jak paparazzi za biednym nieco tandetnym przebierańcem. Na obydwu scenach w tym czasie, rozbrzmiewała muzyka, śpiewali popularni wokaliści z Krajów Środka, niestety mi osobiście nie znani.
Wszędzie dookoła można było zjeść chińskie potrawy, a knajpy chińskie w tym dniu biły wszelkie rekordy popularności. Miałam wrażenie, że przynajmniej trzy czwarte zebranych przyjęło sobie za cel, zjeść tego dnia coś chińskiego. Nasz pierwotny plan, który też zakładał takie zwieńczenie chińskiego weekendu, zdezaktualizował się zaraz po tym jak zobaczyłyśmy chore tłumy oczekujących. Ciągnące się na kilkanaście do kilkudziesięciu osób kolejki, w ten słoneczny, ale wietrzny zimowy dzień, zdecydowanie nie były dla nas. Paradoks polegał na tym, że znajdująca się na przeciw, porządnie wyglądająca japońska restauracja świeciła w tym dniu pustkami!
załapałam się na az jedno zdjecie:)
Ostatecznie dziesiątki ludzi, którym nie udało się dostać do środka pałaszowali swoją "chińszczyznę" na ulicy.
Zdjęcie ze smokiem? A jak!
Smok, niczym gwiazda rocka!
Niemalże z hipsterską alternatywnością zdecydowałyśmy się na Starbucksa, w którym chroniąc się przed zimnem i ( po kilku godzinach naprawę meczącym ) tłumem, raczyłyśmy się swoimi opowieściami o emigracji, refleksjami na temat życia na obczyźnie, rozpatrując plusy i minusy bycia londyńczykiem. Ten przemiły weekend zakończyłyśmy, równie alternatywnie, ostatecznie pałaszując w nowym mieszkaniu Ulki, (kupiona bez najmniejszej kolejki) gotową pizze z Tesco Expres
A wszystkim, którzy dotrwali do końca relacji Szczęśliwego Nowego Roku!
Świetna relacja i zdjęcia! Fotka nr 7 z telefonem bardzo mi się podoba :-)
OdpowiedzUsuń