Od Alicante nie miałyśmy żadnych
oczekiwań. Ponieważ nasz lot był dopiero o 16, miałyśmy całe do południa na to
by zwiedzić to miasto. Niestety na dworu nie udało nam znalazłyśmy, żadnej
przechowywali bagażu, zmuszone wiec byłyśmy podróżować z nasza torbą… Co prawda
nie było to najwygodniejsze, ale nie było na to innej rady, po kilkudziesięciu
minutach przywykłyśmy, a torba ciągnieta przez nas na zmiane, zyskała nawet
jakies tymczasowe imieJ jako
pełnoprawna torba podrózniczka.
Z dobrze przygotowanego
punktuninformacyjnego na głownym dworcu, wzięłyśmy folder turystyczny i mape z
wyrysownami na kolorowo zabytkami. Niezwykle ułatwiło nam to odnalezienie
wszystkich interesujących miejsc w tym, zaskakująco ciekawym mieście.
Nie zkaładałysmy, że Alicante może nas
oczarować, zasugerowane przewodnikiem Berlitza, który niewiel wspomina o tym
skrawku hiszpańskiej ziemi, uznałyśmy, ze po prostu miło pospacerujemy po
okolicy i wypoczniemy trochę na wybrzeżu, po ostatnich szalonych nocach. Jednak,
już po kilkunastu minutach okazło się, że Alikante ma w sobie swój własny
zadziwiający urok, czytego schludnego miasteczka, którego piękno jest bardziej
oczywiste, niż ciezki sredniowieczny, nie zawsze przyjemny klimat Walencji.
Spedziłysmy wiec urzekające przedpołudnie, kraząc hiszpańskimi uliczkami, po
drodze trafiając na kilka prawdziwych street- artowych perełek.
Wzdłuz portu i marny ciagnie się cudowna
szeroka promenada, miejsce, którego brakowało mi do pełni szczęścia w Walencji.
Spacer ta promenadą był cudownym zwieńczeniem tego krótkiego hiszpańskiego
pobytu, a pietrzaca się nad nami wielka góra z malowniczo ulokowanym na niej
średniowiecznym zamkiem, dodawał wszystkiem specyficznego klimatu.
Obiad kupiłyśmy sobie na wynos, w
pobliskiej piekarni, próbując regionalnych wariaci na temat fritaty i
nadziewanachy na ostro bułek serowanych w porze luchu.
Przygoda ta zdawało by się kończy się wraz z ulokowaniem w busie, który w 15 minut zawozi nas do oddalonego kilka kilometrów od miasta lotniska. Nic jednak bardziej mylnego. Tutaj dopiero odbywamy prawdziwa podróż. Szukając swojego gate, rozmawiamy głosno po polsku, rozmowe ta usłyszała pewna para, która zaczepiła nas, pytając czy nie lecimy czasem do Krakowa. Gdy odparłysmy twierdząco, poprosili nas czy nie mogłybyśmy zaopiekować się starsza pania, która właśnie przywiezi, która potrzebuje pomocy i nie chcą by leciała sama. Po ich opisie pomyślałam, ze chodzi o jakąs prawdziwą staruszkę, oczywiście zgodizłysmy się od razu, mam okropna słabośc do starszych ludzi. Tak wiec chwile później siedziałyśmy już w poczekalni razem z nowa towarzyszka, która okazała się niezwykłym kompanem podróży.
78 letnia kobieta, która z makijażem,
elegancką fryuzurą oraz wcale nie babcina garderobą, siedziała z nami i opowiadała,
a wraz z każdym kolejnym zdaniem, zmienieł się nam jej obraz w głowie. Miła
pani, z niewinnej staruszki, nieświadomej swiata, nieobeznanej w lotniskowych
klimatach, ujawniła nam się jako zona wybitnego profesora prawa, która
ukończyła kurs pilota i jako młoda kobieta latała samotoami. Opowiedała o tym
tak zywo i tak barwnie, że nie można było przestać jej słuchac. Jej opowieści
uspokoiły mnie, gdy samolot wszedł w
faze turbulencji, objaśniała nam różne mechanizmy i tajniki tej profesji, a ja
słuchałam starając się nie rozdziabić ust. Jak to się czasem można pomylić.
Przegadałysmy z miła pania grubo ponad 4 godziny, zupełnie jakbyśmy wracały do
domu z kochana ciocią, czy sąsiadka znaną od dzieciństwa.
Porzegnała nas ciepło, całując nas po
babcinemu i mówiąc, ze dziekuje nam bardzo, swoim przybranym wnóczką. Na
odchodnym zyczyła nam, żebyśmy tylko spotkały dobrych mężów. Oj gdyby tylko
wiedziała, że właśnie jednego pożegnałam i wcale nie uśmiecha mi się
odszukiwanie w tym ludzkim tłumie kolejnego J
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz