Od kilku lat bezskutecznie próbuje
dotrzeć do Barcelony. Niczym fatum spadają na mniej najmniej oczekiwane
przeszkody, które uniemożliwiają mi dotarcie do tego miasta. Pierwszy raz szczęść
lat temu miałam okazje zobaczyć to miejsce z moimi rodzicami, zrezygnowałam
jednak z wyjazdu, szaleńczo zakochana, wolałam spędzić czas inaczej, próbując
odbudować relacje z drogim mi człowiekiem, nie w głowie była mi wówczas Barcelona.
Paradoksalnie właśnie wtedy, gdy moi rodziciele, odwiedzali to miasto, w moje
ręce trafiła książka, Zafona: Cień Wiatru.
Połknęłam ją z wypiekami na twarzy, w
ciągu doby, nie spiąć, nie jedząc – zmieniając się w jedną wielką barcelońska namiętność.
Było jednak już za późno, zakochałam się w Barcelonie, bezdennie, namiętnie
wsiąkając jak grzyb, jak pleśń w jej mury i tęskniąc jak nieszczęśliwy kochanek
za swą luba, za miastem, które ukazało mi się swym bajecznym obliczem,
mrocznej, tajemniczej, pięknej kobiety, która pociąga i podnieca jak fame
fatale z przełomu minionych wieków.
Gdy kilka lat później wzięłam ślub, ( z
innym mężczyzną), postanowiłam, że w podróż poślubną – musimy pojechać do
Barcelony. Ówczesny mąż, który nie miał szczególnie rozwiniętych turystycznych
preferencji, przystał na moje prośby. Kupiliśmy więc wycieczkę ( jeszcze ciągle
kozystając z biura podróży) a ja sprawiłam sobie trzy przewodniki, które
wertowałam bez końca, marząc przez kilka miesięcy, więcej o Barcelonie, niż
całym tym ślubie.
Rozrysowałam wówczas, wszystkie trasy,
dokupiłam przewodnik po mieście śladami „Cienia wiatru” i byłam jednym wielkim
oczekiwaniem na tą podróż. Gdy nic nie sygnalizowało
porażki, na tydzień przed wyjazdem, otrzymałam telefon z biura podróży, w
którym z żalem informują mnie, że niestety nie uzbierała się wystarczająca
grupa i musimy zmienić cel naszej podróży.
Przez kilka minut nie wiedziałam co powiedzieć. Rozpłakałam się jak
dziecko, rozczarowanie sięgało zenitu. Tym sposobem trafiliśmy na Majorkę, ciągle
pozostawiając na później wymarzone miasto.
Rok później, spróbowaliśmy po raz
kolejny, wykupując z innego już biura podróży ( sic!) ofertę objazdową, która
wśród różnych miejsc na Riwierze Francuskiej, Paryża i Wenecji uwzględniała
pobyt na Costa Brawa i wizytę w Barcelonie. Gdy raz przydarzy nam się coś tak
abstrakcyjnego, wydaje się, że chociaż w tym aspekcie los da nam już spokój. Nie znając boskich wyroków, spędziłam cały
sierpień, swych studenckich wakacji, leżąc w grodzie i zaczytując się w
pamiętniki Salwadora Dalii, opracowania poświęcone Gaudiemu, Jeanowi Miro, a
przede wszystkim Pablowi Picasso, czytając po kolei wspomnienia wszystkich jego
bliskich, które pomogły mi zrozumieć motywy targające tym twórczym demonem.
( JA Dora Maar, Mój Dziadek Picasso,itd).
Pamiętam jeszcze jakby to było wczoraj, gdy spacerując z moją mamą po lesie,
skalałam jak dziecko i wykrzykiwałam radośnie, że za tydzień o tej porze będę w
Barcelonie! Tej samej nocy po zupełnie zaskakującym ataku trzustki trafiłam na
oddział wewnętrzny i spędziłam w szpitalu kolejne 15 dni, przypięta przez
większą część czasu do łózka kroplówką.
Czekałam cały rok, na te kilka dni, do
których przygotowywałam się sumiennie, jak do najostrzejszego egzaminu. Dopięty
co do jednej minuty plan legł w gruzach, sromotna porażka i rozczarowanie było
tak wielkie, że odchorowałam je podwójnie. Nic nie dzieje się jednak bez
powodu, podczas tego pobytu w szpitalu, poznałam cudowne starsze, kobiety,
które opowiedziały mi swoje tragiczne dzieje, przeplatane z historią naszego
kraju, ( o czym opowiem, kiedyś przy okazji) szczegółowo. Do dziś traktuje ten
pobyt, na życiowa nauczkę pokory oraz możliwość wysłuchania tych poruszających
historii, jako jedno z cenniejszych doświadczeń, jakie mnie w życiu spotkały.
Przez kilka miesięcy, odbywałam poważną
rekonwalescencje, a każdy źle dobrany posiłek mógł znów przypiąć mnie do
szpitalnego łózka i poważnie zagrozić nie tyko zdrowiu, ale i życiu. Jakikolwiek
wyjazd nie wchodził więc w grę. Gdy
półtora roku później, w mroźne styczniowe wieczory przeczytałam kontynuacje ukochanej powieści
Zafona, pod poetyckim tytułem Gra Anioła i ponownie odżyły wszystkie Barcelońskie
fascynacje, na własną już rękę znalazłam hostel i tani lot i gdy już miałam
rezerwować ofertę na kwiecień, mój towarzysz się rozmyślił, raniąc mnie po raz
kolejny dotkliwie.
Zdezorientowana, przestałam na jakiś czas
myśleć o Barcelonie, bojąc się ciążącego nad nią fatum. Teraz gdy jestem sama. Prowadzę
szczęśliwe singielskie życie, nie targają mną żadne związkowe namiętności, a życie
pełne jest romantycznych uniesień serwowanych przez literackich bohaterów, bądź
niezawodnych przyjaciół, który podrzucają mi co chwila swoje nowe sercowe
problemy do rozwiązania. Mogłam pozwolić sobie na zabukowanie biletu.
Przyleciałam do tego miasta sama. Bojąc
się planować wszystko zbyt skrupulatnie, by nie być skazaną na kolejne
rozczarowania, tylko pobieżnie rzuciłam okiem na przewodnik, odświeżyłam sobie
fragmenty Zafonowego dzieła i raz jeszcze zanurkowałam we fragmentach surrealistycznych
opowieści Dalego.
Ciągle nie wierzę, że mi się udało, że
jestem tu teraz, że mogę pisać te słowa siedząc na balkonie mojego hostelu
ulokowanego tuz przy La Ramblii.
Jest noc, a ja drżę z podniecenia, co
przyniesie mi jutrzejszy dzień. Czy miasto, do którego tęskniłam przez ostatnie
6 lat, najbardziej na świecie, spełni moje oczekiwania, czy najdroższa mi
secesja, będzie taka jaką sobie wymarzyłam i czy odnajdę w mrocznych uliczkach
Bari Gothic ten nieuchwytny klimat którym zachłysnęłam się lata temu, podczas pierwsze
lektury Cienia wiatru?
Zasypiam pełna nadziei , wertując na prędce
ostatni raz Zafona, czytam jego słowa pełne miłości, do tej namiętnej kobiety,
której na imię- Barcelona
moim takim miastem jest Nowy York..śni mi się nawet po nocach, mam nadzieję, że niedługo..naprawdę niedługo się uda.
OdpowiedzUsuń