„Nie można uciec od samego siebie,
przenosząc się z miejsca na miejsce” – napisał Ernest Hemingway, zgadzam się z
tym, ale jednocześnie, potrzebuje tego ruchu by odnaleźć siebie. Dopiero gdy
odklejamy się od codziennych przyzwyczajeń, od tego co znane i kochane możemy zobaczyć
co w istocie jest naszą osobowością, a co zlepkiem przyzwyczajeń, które
niczym wiekowy tłuszcz, bądź pleśń do nas przyrosły. Uniemożliwiając nam samym
zrozumienie gdzie kończy się nasze jestestwo, a gdzie zaczyna ta naleciałość, która wrosła w nas przebiegle.
Ta krótka wizyta, uświadomiła mi, jak bardzo ciągle jeszcze potrzebuje tego dystansu, , tej
odległości, tego czasu który sobie dałam, by dostrzec co jest naprawdę w życiu
cenne. By móc z tej perspektywy na chłodno ocenić swoje decyzje i wyznaczyć nowe, zgodne z własnymi pragnieniami azymuty.
Powrót do domu był cudowny, ale nie żałuje że jestem tu powrotem. Będąc w domu czułam się jakbym odwiedzała jakieś magiczne
miejsca, znane mi tylko z kart powieści, jakbym odbywała jakąś z moich
sentymentalnych podróży śladem, kogoś mi bliskiego, z kim znów zaprzyjaźniłam się za sprawą jego dzienników czy listów. Wszystko to wydawało mi się niemal nierealne. Zapach słodkiego dymu, który uderza w nozdrza już w Pyrzowicach,
którego nie mogłam się nawąchać. Zaciągając nim z całych sił jeszcze na pycie
lotniska, a później płacz, łzy radości, przytulania i całusy. Zapach psa! Mojego
własnego, który wiernie czekał na mnie już od 40 minut na lotnisku. Minuta po
minucie, wszystko takie cudowne, ciepłe, swojskie, moje! Tak drogie i tak piękne,
jakbym na chwile przeniosła się w świat baśni.
Czas, umknął niepostrzeżenie, jakby
wykradał ktoś minuty, które pędziły przed siebie po tarczy zegara,
bezlitośnie odmierzając kres mojej domowej wizycie. To zbyt, krótko by znudzić się
Polską, by nacieszyć domem, by zasycić, jednak wystarczająco by zabić ten
bezdech, który uniemożliwiał funkcjonowanie.
Zaczynam, żyć jak każdy inny emigrant, na
połowicznym bezdechu odmierzając tygodnie, by zaczerpnąć powietrza, prawdziwego
powietrza, jedynego które dotlenia i dodaje witalnych sił.
Podczas pobytu tu, naszła mnie pewna refleksja. Przez wiele lat zastanawiałam się, jak to jest możliwe, że ludzie rodzą się i umierają w tym samym miejscu, że nie mają
potrzeby przemieszczania się, spróbowania życia w innym miastach, czy zakątkach świata? Zawsze z
odrazą patrzyłam na biedniejsze dzielnice Katowic, na Szopienice, na Będzin. Na
obrzydliwe kamienice i brud w wewnętrznych podwórkach. Wstydziłam się tego
brudu, tego niechlujstwa i wywracając oczyma myślałam o Zachodzie. Rumieniąc
się, że ciągle tak nam daleko do zachodnich kryteriów. Teraz patrze na te
dzielnice zupełnie inaczej. Mijam je własnie pociągiem i rozumiem. Nie wstydzę
się. Po prostu rozumiem. Chociażby po to warto było wyjechać by zrozumieć te dwie
nurtujące mnie od wieków sprawy.
Szopienice z swymi brudnymi podwórkami,
jak i Sosnowieckie blokowiska, czy Mysłowickie familoki, nie różnią się zbyt
wiele od londyńskich przedmieść, od osiedli pełnych brudnych i biednych
bliźniaków. Zamieszkałych przez pakistańską, hinduską i afrykańską ludność.
Podobne są tez do Brick Lane, czy do zwykłego Stratford.
Gdy odwiedziliśmy w zeszłym roku Łotwę i
zatrzymaliśmy się u Lei w Siguldzie. Po wysłuchaniu jej barwnych historii, nie
mogłam zrozumieć dlaczego kobieta, która żyła prawie wszędzie,
mieszkając trochę na Islandii, w Paryżu, we Włoszech i Niemczech, po tym wszystkim decyduje się wrócić do małego miasteczka, które ma tylko dwie ulice i tu ostatecznie postanawia osiąść na stałe. Dlaczego?? - pytałam. Nie mieściło mi się to w głowie. Pamiętam jak
długo roztrząsałyśmy to z moją Martą, zastawiając się jak to jest możliwe.
Teraz rozumiem. Wiem co to znaczy, chcieć wrócić do domu i wychowywać dzieci w wartościach, które są nam samym najbliższe. Mimo, że obecnie nie chce wracać, że mam jeszcze wiele planów, które wymagają ode mnie pobytu tu, przynajmniej jakiś jeszcze czas. Marze o tym by moje dziecko, spoglądało w to samo okno na lekcji, polskiego, by widziało te same szumiące topole i kochało ten sam mały lasek za szkolnym boiskiem, choć dziś już nie góruje nad nim drewniana wieża...
Bo jest coś w życiu ważniejszego niż zachodnie pieniądze..
Ja też pochodzę z małej miejscowości, ale nie spieszy mi się, żeby tam wracać. Nie chciałabym, żeby moje dzieci wychowywały się w miejscu, gdzie wszędzie daleko i nie ma możliwości rozwijania pasji. W dużych miastach świat nie kończy się na pobliskim lesie albo plaży nad rzeką - jest więcej możliwości do wyjścia, zwiedzania, poznawania, rozwijania się pod każdym względem. Po prostu chciałabym dać swoim dzieciakom możliwość wyboru i poznania, bo ja jej nie miałam, właśnie dlatego, że wychowywałam się w sielskich klimatach małej wioski, gdzie wszyscy się znają, z czystym powietrzem, z przydomowym ogródkiem, w którym biegał piesek i z hodowanymi przez babcię owocami i warzywami.
OdpowiedzUsuńWszyscy tacy szczesliwi na tych zdjeciach :) Poza psem na ostatnim foto, wyraznie zmartwionym, ze wyjezdziesz. Ja od zawsze mieszkam w Warszawie, nie jestem zwolenniczka tego miasta, ale mimo wszystko laczy mnie z nim duzo - ludzie, miejsca, znajomi, wspomnienia. Chetnie wyjezdzam, ale lubie tez powroty. Nie wiem, czy chcialabym wyjechac na stale.
OdpowiedzUsuń