Po nocnej gadaninie, ciężko było wstać, wiec o 10,30 zwlekliśmy się
z łózka, odgrzałyśmy przyszykowane wcześniej świąteczne śniadanie. I ubrane w
nasze wyjściowe sukienki, zasiadłyśmy do naszego świątecznego posiłku. Polskie produkty przywiozłam z z Londynu, gdzie z łatwości można kupić je w polskich
sklepach, bądź na polskich pólkach w angielskich supermarketach. Tym sposobem,
moje ukochane pierogi z Biedronki ( kupione w angielskim Sainsburrym), oraz
krokiety, polska kiełbasa i żurek trafiły na nasz stół:)
Po cudnej polskiej uczcie, wybraliśmy się
całą trójką do muzeów, które w większości w niedziele oferują darmowy wstęp. Na
pierwszy ogień poszło National Gallery, gdzie z pragnęłam zobaczyć jeden z
najsłynniejszych obrazów świata. Norweski genialny ekspresjonizm w wykonaniu
Edwarda Muncha, zaklęty w jego „Krzyku”.
Narodowa galeria, ma jednak o wiele więcej
do zaoferowania. Cudowne zbiory norweskich romantyków rozczuliły mnie zupełnie.
Idealna kreska, z miłością oddany rodzimy, drogi sercu pejzaż, zdawały się
krzyczeć do widza, "nigdzie nie jest piękniej! Jestem najszczęśliwszy, bo
przyszło mi żyć w raju". Do tej pory nieznane mi nazwiska norweskich artystów trafiły na listę cenionych artystów. Nie była to jedyna niespodzianka. Również
impresjoniści znaleźli tu ciepły kont w jednej z sal, z przyjemnością można
oglądać prace Moneta, Goguina, Maneta, Cazanne oraz wczesne prace Muncha.
Sam Munch posiada własną sale, w której
prezentowane są tylko jego działa, tworzone w nurcie ekspresjonizmu. Żywe
kolory, ruch, emocje, niezwykła energia, wszystko to przesyca odbiorcę dziwnym
podnieceniem.
Ciekawostką jest sala, z zupełnie luzacką sesją norweskiej królowej, która pozuje w plenerze w zupełnie casualowej (
codziennej) stylizacji. Stąd już tylko kilka kroków do muzeum
sztuki dekoracyjnej i designu. W którym spotkała mnie niezwykła niespodzianka w
postaci wystawy poświęconej niemalże w zupełności modzie kobiecej. Przeważająca
część ekspozycji dotykała właśnie tej problematyki. Byłam więc w niebo wzięta.
Na dolnym piętrze tematyczna wystawa, zestawiająca 18- wieczny styl
dekoracyjny z ówczesną modą, niestety dość skromna, na pierwszym piętrze stała
ekspozycja poświęcona designowi, o którym nie sposób mówić w sposób komplety i
skończony nie zestawiając go z kobiecymi strojami. Wystawa dotycząca designu
naprawdę dawała do myślenia. Codzienne sprzęty, zestawione z sobą kolejno następującymi po sobie dekadami,
uzmysławiały nie tylko wielość i ciągła zmienność deseni, form i kształtów ale
też niezwykła ilość przedmiotów jakimi człowiek mimo woli otacza się przez całe
życie.
Siedzieliśmy tak przed regałem pełnych
kolorowych przedmiotów, a ja zastanawiałam się jak ciężko człowiekowi iść z takim
bagażem. Gdy przywiązuje go do miejsca, ukochana miseczka, własny garnek,
kochana lampa, ulubiony materac. Jak mało elastycznym staje się człowiek, który
nie wyobraża sobie życia, bez tych wszystkich przedmiotów, które nagromadził
przez całe swoje życie. Lubie ładne
przedmioty nie chciałabym być jednak ich niewolnikiem. Zanim wyjechałam
pozbyłam się większości swoich rzeczy, kładąc nacisk na minimalizm i
funkcjonalność. Wyjeżdżając tu tylko upewniłam się w tym przekonaniu,
zabierając z sobą tutaj jedynie jedną walizkę ubrań, a później wzbogaciłam ją o
kilkanaście książek, które potrzebne mi są do codziennej pracy i badań naukowych. Jednocześnie jednak, krążąc od wystawy do wystawy, zdawałam sobie
sprawę, jak jeszcze niedawno kochałam te wszystkie kolorowe przedmioty,
którymi z radościom zapełniałam wnętrza. Pchnęło mnie to do głębszej refleksji
na temat ludzkiej egzystencji. Tego jak sytuacja życiowa, potrafi zmienić nasz
sposób postrzegania siebie, otoczenia i jak potrafimy przystosować do tego
własne potrzeby, ale to temat na inną okazje...
Na ostatnim piętrze, czekała na nas
prawdziwa perełka. Kolekcja strojów norweskich królowych, od XVI wieku aż po
czasy najnowsze. Rzecz jasna najbardziej, urzekła mnie suknia z okresu mi
osobiście najbliższego, a wiec secesyjna, wyraźnie zaznaczająca kobiecą talię.
Po tej kostiumologicznym biegu przez
epoki, pożegnałyśmy Grzesia i same udałyśmy się w stronę portu, gdzie,
rozbiłyśmy piknik i popołudniową porą ciesząc się najpiękniejszym słonecznym
popołudniem wyłożyłyśmy się do słońca, jedząc pozostałości z naszej porannej
uczty, całość kończąc najlepszymi na świecie norweskimi jogurtami.
Leżąc tak w ciepłym słońcu,
kontemplowałyśmy nad wszystkim co udało nam się tu zobaczyć i prowadziłyśmy
długie rozmowy o życiu, planach i młodości.
Gdy lekko się ochłodziło, postanowiłyśmy ruszy nasze tyłki i raz jeszcze zobaczyć nowoczesna dzielnice i tam z widokiem
na przystań i przysiąść na drewnianych schodach w otoczeniu młodzieży i oddać się
wieczornemu relaksowi.
To małe miasto, nie zdziwiło nas wiec,
gdy po krótkiej chwili dołączył do nas poznany wczoraj Arek. Teraz wszyscy
mieliśmy więcej czasu, wiec mogliśmy spokojnie oddać się rozmowie, wymieniając
nawzajem poglądy na temat życia na obczyźnie oraz Polonii i tubylców, londyńskich
i norweskich.To zawsze niezwykle ciekawe i wzbogacające, gdy można, wysłuchać
historii kogoś, kto zna odwiedzane przez nas miejsce od podszewki, kogoś kto
siedzi tu wystarczająco długo, by zauważyć także wady miejsca, którym my
byłyśmy ciągle oczarowane.
Stad, wracaliśmy nieśpiesznie,
oświetlonymi nocą uliczkami Oslo, niechętnie żegnając to przemiłe miasteczko,
które żadna miara nie wydaje się być stolica ekonomicznego giganta.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz