Uwielbiam zwiedzać miasto z osobą, która dobrze je
znam, która w nim mieszka, często odwiedza, bądź studiuje. To zupełnie inny
wymiar podróży. W Budapeszcie mieliśmy to szczęście, że mogliśmy zatrzymać się
u Miklosza. Węgra poznanego, przez Oskara na Erasmusie w Walencji, z którym
miałyśmy okazje razem z Marta, bawić się na jednej z hiszpańskich dyskotek (
prawie dwa lata temu!). Rozrywkowy Węgier,
zabrał nas do baru szybkiej obsługi z
węgierską kuchnią, a później na obchód lokalnych knajpek. Poznawaliśmy więc od
podszewki, niczym mieszkańcy tą słodką stolicę, jedząc węgierski gulasz i
odwiedzając młodzieżowe puby. Jeden z nich znajdował się w podwórku, a
prowadzące do niego drzwi były niczym folie z masarni. Całość przypominała
nieco parterowe meksykańskie hacjendy. Meksykańskie przekąski, drinki i
dekoracja ścienna nawiązywała do tej idei. Przy węgierskim tokaju i lokalnych
piwach minęły nam wieczorne godziny.
Na lekkim rauszu odwiedziliśmy lokalną dyskotekę w tak lubianym przeze mnie klimacie – post industrialnym. Tym razem pierwotnym obiektem była hala targowa, która w stadium „wiecznego remontu”, z rusztowaniami dookoła, drewnianymi podpórkami i innymi dekoracjami, wzmagającymi poczucie tymczasowości, okazała się być niezwykłym miejscem, w którym wąskimi, kolorowymi labiryntami, można było dostać się z jednego pomieszczenia do drugiego. Całość sprawiała niezwykle przyjemne wrażenie, a sami Węgrowie, swoimi fantazyjnymi stylizacjami ( mężczyźni w pluszowych, sztucznych futrach i basebollówkach na głowie) dostarczali nam mnóstwo frajdy. Takiego Budapesztu nie znałam dotychczas, na pewno wrócę po więcej.
Na lekkim rauszu odwiedziliśmy lokalną dyskotekę w tak lubianym przeze mnie klimacie – post industrialnym. Tym razem pierwotnym obiektem była hala targowa, która w stadium „wiecznego remontu”, z rusztowaniami dookoła, drewnianymi podpórkami i innymi dekoracjami, wzmagającymi poczucie tymczasowości, okazała się być niezwykłym miejscem, w którym wąskimi, kolorowymi labiryntami, można było dostać się z jednego pomieszczenia do drugiego. Całość sprawiała niezwykle przyjemne wrażenie, a sami Węgrowie, swoimi fantazyjnymi stylizacjami ( mężczyźni w pluszowych, sztucznych futrach i basebollówkach na głowie) dostarczali nam mnóstwo frajdy. Takiego Budapesztu nie znałam dotychczas, na pewno wrócę po więcej.
Tutaj również nie mogliśmy sobie
odpuścić gry w monopoly, następnej więc nocy zamiast wycieczki po lokalach, za
aprowizowani w procenty, rozegraliśmy partyjkę w mieszkaniu Miklosza. Jak zwykle
radości było co niemiara.
Budapeszt to też raj dla podniebienia.
Właściwie nie było miejsca w którym, gdy zatrzymaliśmy się na posiłek, ni zjedlibyśmy
dobrze. Węgierska kuchnia jest po prostu pyszna.
Gdzie mozna dobrze zjeść w Budapeszcie? Na to pytanie udalo nam sie odpowiedzieć dzieki świetnym linką z Kroniki Smaku, Dzięki! Kolejne adresy do sprawdzenia, przy następnej podróży.
Po tych niepełnych trzech dnia, w
Węgierskiej stolicy, nie mogę doczekać się
powrotu, w końcu to tylko 40 minut samolotem z Warszawy!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz