czwartek, 30 stycznia 2014

najbardziej popierzony weekend w UK

Na początku listopada moi przyjaciele ze studiów, gdy tylko usłyszeli, że przenoszę się na dłuższy czas do Londynu, zabukowali w tempie ekspresowym bilet. Od tego czasu odliczaliśmy wspólnie dni, do naszego londyńskiego weekendu, który miał powtórzyć wcześniejsze pełne radości, entuzjazmu, długich nocnych pogaduch i fantastycznych przygód wypady, jak Lwów, Edynburg Edynburg, Porwanie do Zoo, Bengalski grill, czy podbój Łodzi.




Nic nie wskazywało na to, że weekend ten okaże się prawdziwą przeprawą i próba dla naszej znajomości..

Jak to powiedział Krzysiek:
""Alfred Hitchkok zawsze mawiał, że dobra opowieść powinna zaczynać się od trzęsienia ziemi, a następnie napięcie powinno stale rosnąć. Ten weekend być może nie rozpoczął sie od takiej katastrofy, jednak stopien napięcia z jakim przyszło się nam zmierzyć w jego trakcie bije na głowę zarowno Ptaki jak i Psychozę""

Myślę, że po tej frazie mogłabym już skończyć posta i zarzucić Was kolorowymi zdjęciami, starając się przemilczeć temat, problem w tym, że zdjęć nie ma zbyt wiele, a zblazowany przeżyciami umysł musi znaleźć jakiś upust dla nadmiaru tych emocji.






Zaczęło się od szokującej informacji, która ścięła mnie z nóg: - Hej Jesa, przyjeżdżamy we trójkę, napisał dwa dni przed przylotem Ola. Ja: - tak wiem, Ty Krzysiek i Mariusz z Manchesteru., Ola - tak, ale Mariusz dołącza do nas w Londynie, a my P R Z Y L A T U J E M Y w Trójkę. ( Na chwile zrobiło mi się ciemno przed oczyma, uznałam, że może źle rozumiem przesłanie, dopytałam wiec raz jeszcze) Ja; to znaczy, że..? Ola: tak będę mamą! Mamą Piotrusia! 

Po tej rozmowie, wiedziałam już, że wszystko będzie inaczej, kilkunastogodzinne cioranie przez miasto ( do, którego zwyczajnie jesteśmy zdolni, nie patrząc na trzydziestostopniowy mróz czy ukraińską zamieć śnieżną) musiało pójść w niepamięć, a mój misterny plan, wskoczenia do każdej londyńskiej dziury, w jednej chwili został anulowany. Trzeba go było zastąpić, czymś ciepłym, miłym, lekkim i mało męczącym.

Gdy wyruszyłam w piątek, po moich towarzyszy na dworzec, nim zdążyłam uściskać szczęśliwą przyszłą mamę, wybiegł przede mnie Krzysiek i z błyskiem obłąkanego w oku, wykrztusił - Zanim cokolwiek powiesz, powiedz, - Nie! nie pytaj o nic!- powiedz, czy można przebukować bilet!?. Zdębiałam by chwile później dowiedzieć się, że mój przyjaciel znów coś zmajstrował, tym razem jednak konsekwencje miały być o wiele groźniejsze. Jedna chwila wariactwa, zmieniła oblicze tego weekendu diametralnie.. W jednej z chwil, jakiegoś przypływu entuzjazmu i dziwnej nadpobudliwości, Krzysiek zgubił swój dowód, w najbardziej ruchliwym i przeludnionym miejscu, najbardziej ruchliwego i przeludnionego miasta tego kontynentu - na Trafalgar Square.



Wieczór, który zaczęliśmy miło nad tortem w kształcicie Spounch Boba na cześć Piotrusia i naszego spotkania, szybko przerodził się w nerwowe poszukiwanie odpowiedzi na pytanie: co robić dalej?! Pomocny był internet, google, fora, strony ambasady i konsulatu. Przetrzepywanie torby milionowy raz, a wszystkiemu temu towarzyszył rum,  kapitana Morgana popijany, niczym na akord, w szaleńczym tempie. Co przyniosło następnego dnia swoje konsekwencje... Oprócz zgubionego dowodu, straciliśmy też kilka godzin życia, niczym w Kac Vegas modląc się by odkryte karty nie przyniosły z sobą jakiś wypartych przez zamroczony umysł nowych tragedii..



Każda kolejna rada w sprawie dokumentu przynosiła nowe zmartwienie i  konsekwencje, o których na początku nawet nie myśleliśmy. Budując co raz to bardziej nerwową atmosferę. Bo jak wydostać się z kraju nie będącego w układzie Shengen, bez jakiegokolwiek dokumentu potwierdzającego tożsamość? Okazało się, że ani polski konsulat, ani ambasada w weekend nie pracuje. Później moi znajomi z Polonii uświadomili mnie, że wydanie w ambasadzie zastępczego dokumentu pozwalającego opuścić kraj kosztuje około 200 funtów! Nie ukrywam, że cena ta  zupełnie nas oszołomiła. Zaczęły się więc poszukiwania alternatywy, którą miał być jakikolwiek bus, który kursowałby pomiędzy Katowicami i Londynem, do którego można by zapakować dokumenty i odebrać je na miejscu. Nietrudno zgadnąć, że żaden z nich nie wyruszał w weekend... Ilość problemów nawarstwiała się więc z chwili na chwilę. Ostatecznie Krzysiek z Mariuszem w sobotę późno w nocy odwiedzili komisariat w Epsom i tam okazało się, ze dowód ktoś odnalazł i odniósł na komisariat.

Wszyscy odetchnęliśmy z ulgą. Pozostało tylko następnego dnia odwiedzić główną siedzibę policji przy Charling Cross i gotowe. Niestety nic bardziej mylnego!  Żeby dostać dokument, by w ogóle cokolwiek załatwić na tym komisariacie ( jednym z najważniejszych w całym Londynie!) trzeba  odbyć rozmowę z jakąś nieogarniającą rozczochrana babką, odzianą w jakieś łachy upodabniające ją do pacjentki z zakładu psychiatrycznego, która postawiona jest tam niczym cerber na portierni i strzeże wejścia do środka. Co więcej, to ona decyduje o Twoim losie. Nie będzie przesada gdy napisze, że pięć razy spławiła chłopców za każdym razem wymyślając nowe mądrości... Ostatecznie, po ponad godzinie spędzonej na komisariacie zwątpiliśmy w londyńską policje i nie mówiąc już o kompetencjach tej uroczej damy z okienka. Ostatecznie jednak ( właściwie cudem, nie dając się spławić) udało się odzyskać dokument, do którego dołączony był I phone 5 w oryginalnym pudełku! Ktoś go znalazł i na komisariacie połączono te dwa przedmioty razem, kobieta z recepcji miała nową zagwozdkę, nie ogarniając, że telefonu nikt z nas nie poszukuje ani tez nie zgubił ( na szczęście!).



















Jak widać, ten weekend, który miał być prawdziwym wyzwaniem w eksploracji miasta, był dla nas wszystkich zupełnym zaskoczeniem. Szczerze powiedziawszy niewiele zobaczyliśmy, Udało nam się odwiedzić, opisywane ostatnio przeze mnie, Tate Modern i katedrę świętego Pawła oraz piękne nadbrzeże City w niedziele natomiast po wyczerpującej wizycie na komisariacie odwiedziliśmy w strugach deszczu Camden Town oraz chroniąc się przed nieustającą ulewą Muzeum Historii Naturalnej.

Zmęczenie po trzech stresujących dniach odbierało nam jednak całą frajdę, a naszym największym marzeniem było siąść w zaciszu mieszkania i popijać gorącą czekoladę:)



Bez wątpienia te trzy dni były próba dla naszej znajomości. Dokumenty, ciąża, Kac Epsom.. i ciągły stres. Nic na to nie poradzę jednak, że uwielbiam tych moich wariatów nawet jak odpalają mi takie numery.

Wydarzenia te skłoniły nas do refleksji. uzmysłowiliśmy sobie, że dokładnie w tym samym czasie rok wcześniej, byliśmy zupełnie innymi ludźmi, z innymi problemami i innym światopoglądem, a jedynym naszym zmatowieniem było jak w dwa dni zdać najcięższy egzamin na studiach -Historie Śląska. A teraz? Gradacja problemów jest zatrważająca, poczynając od tego jak wydostać się z kraju, przez początki macierzyństwa po moje poszukiwanie własnej drogi i ogarnianie angielskiej rzeczywistości po swojemu.



Wielkie buziaki dla Olusia i Piotrusia:* ( to mały szkrab w brzuszku na którego czekamy) no i Krzyśka, a dla Mariusza, największe podziękowania, nie ogarnęlibyśmy tematu bez Ciebie! :*



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz