Udało mi się jednak chociaż częściowo naładować baterię. Wiele mnie jednak kosztowało wyrwanie się z tej atmosfery ciepła i dobroci, która przypomina mi dzieciństwo i słodkie beztroskie czasy. Chyba nie ma niczego gorszego niz wyjazd z Polski bez świadomości, że na skrzynce mejlowej czeka juz kolejny bilet, z datą następnej wizyty. Serce chciało mi pęknąć, gdy ściskałam moich bliskich i nie umiałam powiedzieć kiedy tu znowu będę. To trochę tak, jakby człowiek był początkującym nurkiem, a rzucał się na wielką głębie, bez butli, bez asekuracji, z świadomością, że płynie w bez bezkres oceanu i nagle może zabraknąć mu powietrza. Na razie nie chcę o tym myśleć, szukam rozwiązania dla tego problemu i płyne dalej przed siebie. Puki co wracam do zdjęć i ciesze się tymi chwilami wykradzionymi angielskiej codzienności. Cisze sie, że udało mi się jeszcze raz zobaczyć z moją wiekową ( 94 letnia prababcią, która mimo częstotliwości z jaką się widzimy pamięta moje imię!) i spędzić trochę czasu z małym szkrabem, córcią mojego brata, która zna "ciocie Desi" tylko ze zdjęć i opowiadań, których nie potrafi połączyć z moim obrazem. Tak więc jako zupełnie obca ciotka, męczyłam to śliczne Rude Dziecko, które momentami zupełnie przypomina mnie w tym wieku.Mogłam też wziąć do reki "moje własne dziecko", wydane na pachnącym papierze, uściskać znajomych, a nawet znaleźć chwile by odetchnąć i w romantycznej aurze spacerować o zachodzie słońca po ukochanych polach, drogiej mi krainy.
A teraz moje dziecko! które fizycznie mogłam wziąć do ręki:)
Obowiązkowy łuk kawy, z ulubionych domowych kubków..
O Warszawie i wizie, szerzej opowiem następnym razem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz