Jeśli pisałam jaki czas temu ( mówiąc o
warszawskiej ambasadzie) jako o miejscu Herbertowskiego „pojedynczego
zbawienia” ( rodem z „u wrót doliny”) to myliłam się. Szkaradnie się miliłam.
Dopiero tu na Upper Brook Street
nieopodal radosnego i gwarnego Hyde Parku. W zamożnej do bólu dzielnicy
ambasad, pod amerykańskim gmachem rozgrywają się dantejskie sceny.
Atmosfera jest tak gęsta, że można by ja kroić
nożem. Czuć tu niemal namacalnie, apokaliptyczny lęk, atmosferę życiowego
zakrętu, którym obarczona jest każda z tych ludzkich istot, która stoi w tym
kilkuset metrowym sznurze, udając koralik, w tej koli, z niepasujących do
siebie różnokolorowych elementów, które maja tylko – jeden mianownik
wspólny.
Tu nawet powietrze zdaje się mieć inny
smak, wydychane oszczędnie na pół wdechu, sparaliżowanych strachem, czekających
w napięciu, wszystkich nacji bożego świata.
Przede mną stoi para Irańczyków. On
obejmuje ją czule i pociesza. Szepce do ucha, że się uda, że tym razem będzie
dobrze. Przekazują sobie z ust do ust słowa otuchy. Za mną Kongijczyk, który
ukrywa zdenerwowanie huśtając się w raperskim rytmie z nogi na nogę.
Afganistan, Pakistan, Bangladesz, Zimbabwe, Ukraina… Wszystko czego można by
chcieć.
Przez chwile przeszło mi przez głowę, że
reportaż, „w 80 dni dookoła świata nie wyjeżdżając z Londynu”, dałoby się bez
problemu nakręcić tu, na tej jednej ulicy. Zahaczając o wszystkie najbardziej
egotyczne krańce świata.
Stoję więc tam bezradna. Wypatruje tych
paszportów, którymi machają stojący przede mną i z nudów liczę narodowości.
Cały proces trwa wieki. Jeden sznur barwnych nacji , musi odstać swoje by u
kresu dostać od pani w czarnym wdzianku ptaszka tuż przy nazwisku i następnie
móc przenieść się do kolejki tuż obok, by tym razem czekać, na przejście przez
cały skomplikowany system kontroli osobistej, by ostatecznie zasiąść na
wielkiej sali, z ilością siedzeń mogącą konkurować z tą kinową! I wpatrywać się
hipnotycznie w ekran, na którym wyświetlą się co trzydzieści sekund numerki.
Ponieważ nie ma żadnej logiki, ani algorytmu dla wyświetlanych po kolei cyfr,
trzeb śledzić wzrokiem szaleńca pojawiające się co chwila liczbowe kombinacje i
z mokrymi od potu rękoma, sprawdzać co chwila, czy ten 351 to mój!? Nie nie.. spokojnie, 357… O boże to już to już..
Nie, nie, to tylko 356. Może za raz, to już, już… I tak w nieskończoność
trwająca około 2 godzin. Stan nieprzemijającego napięcia, który paraliżuje i uniemożliwia
napicie się kawy, ani wizytę w ubikacji.
Tu znów w jednym rzędzie siedzę z ludźmi
z wszystkich kontynentów. Nikt tu nie jest wesoły, nikt nie żartuje, nie
przegląda zrelaksowany kolorowych gazet, nie czyta książek. Nawet ulubiona londyńska
czynność- przyklejanie się do wyświetlacza smartfonów, jakby została tu
zapomniana. Wszyscy wpatrujemy się w ekran, zahipnotyzowani cyframi. Czekający
na swój sądny moment, objawiający się krótkim piii zwiastującym wyświetlenie
cyfrowej kombinacji.
Jest wyświetla się! Mój 357 numer, biegnę
do okienka numer 13, składam odcisk palców, daje swoje dokumenty, zostawiam
paszport i wracam, do „kinowej sali”, by oddać się po raz kolejny
hipnotyzującej czynności.
Po niecałej godzinie, zostaje wezwana po
raz drugi. Okienko numer 23. Nieźle- myślę sobie, same ulubione cyfry. Numer
domu, Data urodzin, nie może być źle. Robię to co zawsze – szukam znaków, ze
wszystko się ułoży.
Tu jeszcze chwalę pod okienkiem kotłuje się
w kolejce, spotykam kobietę z Konga, która opowiada mi swoją historię. Ona
dostała wizę, na rok, teraz czekam po kolejną. Patrzę na nią pogodnie i myślę,
sobie, że nie może być źle. Podchodzę do okienka, zza szyby spogląda
na mnie przemiły starszy pan. Zadaje kilka pytań. Interesuje go to co
wszystkich moje studia, moja własność ( nieruchomość). Dlaczego przyjechałam do UK? Czy chce zostać
w Wielkiej Brytanii? Gdzie pracuje? Ile zabraniam? Jaki jest mój zwód wyuczony?
Standardowo, pyta o Rosje i znajomych z którymi chce polecieć do USA. Ciągle
wpatruje się w ekran monitora, jakby zaklęta była tam cała prawda. Jakby to co
mam do powiedzenia było tylko dodatkiem, który i tak niczego nie rozstrzygnie.
Na koniec pada pytanie o rozwód. Kiwa głowa, raz jeszcze sprawdza papiery. Myślę,
sobie, udało się.
Odchodzi na chwile od biurka, wraca, raz
jeszcze kontrolnie spogląda w monitor i … Powietrze gęstnieje. Ja nie oddycham,
wargi mam tak suche, ze jeden grymas, rozrywa mi skórę. Czuje smak krwi
napływającej do ust, ręka nerwowo mi drga, zaciskam więc ja w pięść raz z ogryzionymi
z czerwonego lakieru paznokciami… Patrzę na niego udając, że to bez znaczenia.
Patrzy na mnie dobrotliwie i wypowiada
zdanie, które mnie ogłusza. Nie wiem, co się dzieje, słyszę tylko swoje
rozpaczliwe „Why..!!??” które wyrywa mi się z piersi, wyrzucone półprzytomnym
rozpaczliwym głosem, nad którym nie mam kontroli. Drukuje dla mnie oświadczenie
numer 214 (b) i przepraszająco kiwa głową. Dziękuje uprzejmie, zegnam się i
odchodzę. Nie słyszę już nic.
Postanawiam, że zachowam spokój, że przeżyje
wszystko z godnością jak dotychczas. To jednak silniejsze od postanowień.
Islandzki naturalny krajobraz podsycił moje marzenie o dzikich antypodach
Ameryki. Towarzystwo najbliższych przypominało mi jak dobrze mieć ich na wyciagnięcie
ręki.
A tu jedno zdanie, przekreśla wszystkie
wielomiesięczne plany. Niemalże widzę, jak nade mną niczym w disnejowskich
kreskówkach, rozpływa się w powietrzu obłok z Wielkim Kanionem.. Wizje porannej
kawy, spijanej w Sturbuksie z Martucha, sweet foci trzaskanych z ręki, na tle
Guggenheima. Wspólnego joggingu w Central Parku, czy potajemnego nocnego
podjadania z Jarkiem. Przełykam gorzkie łzy, nie pozwalam sobie na roztrząsanie
tematu. Szybko szukam w głowie moich planów awaryjnych.
Teraz już wiem, że zrobiłam wszystko by
plan A miał możliwość realizacji. Wychodzę smętnie szurając nogami, jako ta
„zgrzytająca zębami’. Mijam na schodach kilkoro roześmianych, zapewne tych
„śpiewających psalmy.’
Na szczęście nie jest to podział
wieczysty, a ja za rok, stanę tu znów, czekając na swoje „’amerykanskie
zbawienie”. Niestety już w innym składzie…
Przykro mi :( Mam nadzieję, że następnym razem sie uda...
OdpowiedzUsuńStarałaś się o wizę turystyczną i Ci nie przyznali? Jestem w szoku. Podobnie jak Ty marzę o wyprawie do Stanów i chciałabym się tam wybrać na 3 tygodnie za 2 lata, i szczerze mówiąc nie myślałam, że może być jakikolwiek problem z dostaniem wizy turystycznej, przecież nie chodzi o pracę...
OdpowiedzUsuńWitaj! Dokładnie tak, dwukrotnie składałam o wizę turystyczną. Za kazdym razem udowadniali mi, że nie posiadam więzi z krajem. Mimo, że w jednym mam cała rodzinę, a w drugim oszczedności, dwie prace i plany... Pytają o własność - nieruchomość, dom, firmę, pole, las.. cokolwiek. Najlepiej gdy jest sie studentem, wtedy jest duzo łatwiej i to nie studentem tyle co zapisanym na kierunek, tylko najoptymalniej w trakcie ( na 2 roku np.) Sama jak widzis jestem w szoku. Ale zycze powodzenia, ja składam za rok raz jeszcze. Pozdrawiam ciepło
UsuńUff, ja lada moment podpisuję umowę o kredyt hipoteczny, więc może nie będzie tak źle... O tych więziach słyszałam, ale myślałam, że chodzi tylko o dłuższe wizy, a nie takie na miesiąc. W głowie mi się to nie mieści... Powodzenia za rok, będę sledzić Twoje postępy!
Usuń