Poranek po takiej nocy bywa zawsze ciężki... Jednak pragnienie ujrzenia tego miasta, które ma w moim sercu status szczególny, jest silniejsze, od przemęczenia, chłodu i kaca... Po wspólnym śniadaniu i pogaduchach przy kawie ( tym razem na żywo nie skyp'owo) zostawiam w mieszkaniu korującą się Martuchę i wyruszam sama. Podekscytowana jakby to był pierwszy raz i równie żarliwie jak pierwszym razem fotografuje każdy mur, komin, elewacje, każdy bohomaz na ścianie i każdą stacje metra. Nie było mnie tu trzy i pól roku! I mimo, że to piąty raz, jak widzę spalarnie śmieci, która spokojnie mogłaby uchodzić za fabrykę czekolady, nie mogę się oprzeć by nie uchwycić jej raz jeszcze w kadrze.
Spaceruje wzdłuż kanału dunajskiego i zastawiam się gorliwie co takiego jest w tym, ( w porównaniu z Londynem) niewielkim miastem, że chce się, wręcz musi się wracać i na nowo ekscytować wiedeńską secesją, street- artem, Hunderwasserem, Otto Wagnerem, Klimtem i całą resztą. Dlaczego?
Nie znalazłam na to pytanie jednoznacznej odpowiedzi. Myślę, że dzieje się tak z wielu powodów. To miasto jest dla mnie szczególne bo- to pierwsze "wielkie miasto" jakie w życiu odwiedziłam. Pierwsze samotne wakacje za granicą, pierwszy raz nie przez biuro podróży i jednocześnie również tu pierwszy raz doświadczyłam literackiej przygody, o jaką nie łatwo w dzisiejszym świecie, oddartym z duchowości i egzaltacji. Jest to więc miasto, które , ma dla mnie znaczenie szczególne.
Jednak gdy jestem pytana o najpiękniejsze miejsce jakie w dotychczas w życiu widziałam, odpowiadam bez mrugnięcia okiem - Norwegia - droga na Nordkkap, norweskie fiordy, a miasto to Rzym. Mimo to, Wiedeń pojawia się na mojej liście ulubionym miejsc na ziemi jest ( obok Jaworzna, Katowic, Warszawy, Krakowa, Helsinek i Londynu ).
Na pewno ma na to wpływ powyższa litania pierwszych razów, pierwsza ekscytacja, pierwsze zachłyśniecie, pierwsze wzruszenia i samodzielność. Wszystko było tu dla mnie wielkie, piękne, nieznane, wręcz nie do ogarnięcia. Mała Hejdii z zielonych pól, nagle w wielkim mieście musi mierzyć się z metrem, przesiadkami, wielkimi odległościami i niemieckim, którego nie rozumie ni w ząb. Tak mniej więcej wyglądało to sześć lat temu, gdy pierwszy raz wyrwałam się z domu, dzika, zafascynowana wszystkim i zupełnie podróżniczo nieokrzesana, z torbą pełną kolorowych sukienek i butów z poliestru, kupowanych na tony z allegro we wszystkich kolorach tęczy. Co prawda dziś w dalszym ciągu prócz Danke ni w ząb niemieckiego nie rozumiem, ale miasto to - ma dla mnie inny wymiar, a w mojej podręcznej walizce nie ma miejsca, na poliestrowe buty i plastikowe korale.
W porównaniu z Londynem, wszystko jest małe, ciche, klimatyczne, nie jest to już dla mnie wielkie miasto. Nie jest nieznane, nie jest zbyt nowoczesne. Jest przyjemne i stworzone dla ludzkiej przyjemności i wygody, od co w prost do życia. I choć przez lata uważałam, że to jedno z miast najpiękniejszych. Dziś widzę, że nie jest to prawda, że to miasto z krwi i kości ( to nie Rzym, by pisać o nim nawet współcześnie, peany), jednak ilość secesyjnej zabudowy, konsekwentna stylistyka architektoniczna oraz umiar, który sprawia, że nawet eklektyzm jest tu lekki i przyjemny w odbiorze, sprawia, że mimo woli, wyrywa się nam, słodkie westchnienie : "ale tu pięknie". Nawet jeśli jest tylko zwyczajnie. To jest swojsko, jest życiowo, przede wszystkim trochę po naszemu, bo po galicyjsku.
Po prawie czterech latach od ostatniej wizyty, od której udało mi się zwiedzić większą część Europy, wracam tu z radością mimo, że widzę, braki, ( o których wcześnie nie miałam pojęcia) widzę też rzeczy, których przed londyńskim życiem nie mogłabym nigdy zauważyć. Angielska architektoniczna dysharmonia, kuje w oczy, tak silnie jak razi melomana kakofonia.
Tu oko odpoczywa, spoczywając spokojnie, na kutych zielonych balustradkach, secesyjnych elewacjach i dziełach Otto Wagnera. To własnie tego artysty twórczość tym razem stała się motywem przewodnim mojej podróży. Wiedeńska secesja fascynuje mniej od dawna. Moje uwielbienie dla falistej linii tej epoki sięga czasów, mojego wczesnego nastolęctwa. Za każdym razem , gdy tu jestem, niczym dziecko wzdycham do idealnych brył i wyważonych, tworzonych z najwyższym umiarem zdobień- secesyjnych stacji metra tego mistrza smaku i gustu. Pobielane ściany niewielkich gmachów i zielonkawe dodatki, podkreślają tą niezwykłą wersje wiedeńskiego wcielenia secesji.
Stęskniona za miastem ruszyłam do południa, ciągle jeszcze sennym wiedeńskim nadbrzeżem. Chciałam przejść trasę na nogach, Za każdym bowiem razem, gdy tu przyjeżdżałam wskakiwałam do metra, a wszystkie te turystyczne punkty w żaden sposób nie łączyły się dla mnie w całość. A moja podróż była czymś na kształt teleportacji, przenosząc mnie z punktu A do B, który równie dobrze mógłby znajdować się w innej części tego kraju, a nawet Europy. Tak więc ruszyłam na nogach ignorując metro, które od czasów mojej bytności w Londynie przestało być dla mnie atrakcją ( chociaż przyznaje, że jest to najlepsze metro jakim miałam okazje dotychczas w Europie jechać).
Spacer ciągnął się kilka ładnych kilometrów wzdłuż kanału dunajskiego, gdzie obserwowałam budzące się do życia ( po Sylwestrowych szaleństwach) ciągle jeszcze senne miasto. Mijając po drodze wybitne dzieło Hunderwassera ( wspominanaą spalarnie śmieci), oraz grafity którym pokryte jest niemal całe nadbrzeże kanału. Na chwilkę tylko odbiłam by odwiedzić Muzeum Freuda ( o którym opowiem w kolejnym poście osobno) i wróciłam z powrotem nad koryto kanału. Maszerując powolutku, ciesząc się pogoda, secesją i rześkim powietrzem. Spacer ten zaprowadził mnie pod Gmach Główny Poczty, zaprojektowany przez Otto Wagnera. A następnie pod dom, któremu nie potrafię odpuścić, Pod moje ulubione dzieło Hunderwassera - Hunderwasserhouse. Mimo, iż przez te sześć lat gust mi się znacząco zmienił i dziś niezwykle cenie prostotę i umiar, nadal jestem pełna uznania dla wyobraźni i nieszablonowości tego architekta.
Zanim tu jednak trafiłam kluczyłam uliczkami, szukajać nowej drogi.Podświadomie bardzo chciałam się zgubić, jednak moja orientacja mi na to nie pozwala. Podziwiałam elewacje schludnych kamienic z początku XX wieku i zastawiałam się dlaczego do cholery, Londyn jest taki brzydki! ( co nie znaczy, ze go nie uwielbiam).
Spod Hunderwassera, przez Stand-Park, trafiłam na Karlsplatz, robiąc rundę pod pięknie oświetlonym Muzeum Secesji, by ostatecznie wylądować na nieco tandetnej, handlowej ulicy, której nony oślepiały z każdej strony. Mariahilfestrasse mimo, iż powinna, jako gówna ulica handlowa przypominać londyńską Oxfordstreet, w rzeczywistości niewiele ma z nią wspólnego. Nawet tu na tej jak na Wiedeń tłocznej i mało gustownej ulicy, jest jakby zaciszniej, i mimo tandety, nadal bardzie klimatycznie i swojsko niz w metropolitarnej ulicy, której chorobliwie w Londynie nie znoszę. Tutaj wpadam w sidła głodu i aromatów unoszących sie w powietrzu i daje się złapać na regionalne fast foodu z budki. W Wiedniu najpopularniejszym tego typu daniem są kiełbaski ( kasekrainer) sprzedawane w blaszanych budkach, które je się na stojąco przy blacie. Oprócz nich można tutaj dostać rożne inne mięsne cuda. Ja nie znając niemieckiego upolowałam coś na kształt mortadeli, zjadanej, ale nie polecam:)
Przy końcu Mariihilfestrasse, juz nieopodal katedry św. Stefana łapie metro i docieram do mieszkania moich przyjaciół na późną kolacje. Jarek stanął na wysokości zadania serwując nam przepysznego strudla ze szpinakiem. Jedno z tych dań, które zostają z nami na całe życie! Pożywne i przepyszne. ( przepis w kolejnych postach).
cd nastapi ...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz