Przyznam szczerze, że Richmond, funkcjonowało w mojej świadomości od zawsze nie rozłącznie jako synonim życia i twórczości Virginii Woolf. Rzadko, podczas podróży, zdarza mi się myśleć historycznie. Jako historyk mam świadomość periodyzacji, gdy spoglądam na zegarek, często łapie się na tym, że zamiast godziny widzę daty i na chwilę zastanawiam się nad jakimiś wydarzeniami z innych epok, jednak, gdy podróżuje, działam bardzo emocjonalnie. Szukam miejsc, które znacząc dla mnie coś ponad chronologię następujących po sobie kolejno wydarzeń, szukam ludzi, bohaterów, których spotkałam kiedyś na kartach powieści i w jakiś nieuchwytny sposób odcisnęli na mnie swoje piętno.
Oczywiście nie zawsze, czasem po prostu pragnę zobaczyć jakieś miejsce. Jednak, gdy podróżuje śladami literackich bohaterów, bądź częściej ich twórców,oddaje się zupełnie kontemplacji na temat autora, jego życia i emocji, jakie towarzyszyły mi podczas lektury jego dzieł, bądź dziennika. Jak pisałam w ostatnim poście, przybyłam tu zobaczyć dom Virginii, jednak gdy już zajrzałam we wszystkie okna, wypinałam się na mur sąsiedniej posesji i wcisnęłam w szczelinę by rzucić okiem na ogród. Rozmarzona i pogrążona w refleksji udałam się na spacer, bez zastanowienia, wybierając co ładniejsze uliczki.
Ostatnie miesiące nauczyły mnie pokory i wyciszyły. Doświadczenia te znajdują również swoje odzwierciedlenie w podejściu do zwiedzania. Dziś, nie muszę już wiedzieć wszystkiego o wszystkim, a wyjazd wcale nie musi być tragedią dlatego, że nie potrafię przeanalizować tak jakbym chciała najważniejszych architektonicznych obiektów w danym miejscu. Nie mam już ciśnienia, by dotknąć wszystkiego i zajrzeć do każdej dziury ( chociaż lubię wiedzieć i staram się zawsze znaleźć jakąś myśl przewodnią). Po Richmond jednak dałam się poprowadzić intuicji, spokojnie spacerując przez kilka godzin, intuicyjnie wybierając kolejne uliczki.
przepiękna zabudowa z czasów gregoriańskich
to co u anglików zadziwia mnie najbardziej... palmy w ogórdkach
cmentarze przy kościelne, urocze,romantyczne i.. właściwie bezimienne
ta część miasteczka była naprawdę urocza
ogłoszenia, kolorowe, odręcznie pisane, tak vintage - ze aż musiałam zrobić im zdjęcie
wspinaczka na wzgórze, przypominała mi znane mi jedynie z filmów San Francisko
brama niczym ta prowadząca do "Tajemniczego ogrodu.."
Spacerując po bajecznym nadbrzeżu Richmond ni stąd ni zowąd, minęłam po drodze przystojnego mężczyznę, którego twarz z kimś mi się kojarzyła. Świetna fryzura, ray bany znajomy wyraz twarzy. Przeszukałam w myśli wszystkich znajomych z liceum, później wpadłam na to, że przypomina mi kolegę z Niemiec, z którym byłam na obozie wędrownym jakieś 10 lat temu, a na koniec gdy ciągle nie mogłam dopasować go do żadnego z obrazów - olśniło mnie! To był facet Keira Knightley , ( którego twarz obecna na milionach zdjęć Keiry w moim komputerze, nie dziwne, że wydała mi się znajoma). Powiem więcej to był facet - ktory szedl z Keira na spacer!!!!! To była ona przeszła 40 cm obok mnie, a ja patrzyłam na fryzurę jej męża ( wtf!??). Gdy zorientowałam się co się dzieje ( po jakiś 40 sekundach) byli już daleko za mną, udałam się jednak (z duszą na ramieniu) w pościg by mieć 100 procentowa pewność, że to ona. Kobieta dla której zobaczyłam 38 razy Dume i Uprzedzenie! kilkanaście razy Pokutę i Piratów z Karaibów... Gdy dogoniłam ich na odległość 15 metrów, miałam pewność ten szpiczasty podbródek, gesty, idealny profil, mimika, brązowe włosy, luźny styl skórzana kurtka, wiszące na tyłku boyfriendy... Byłam w szoku, szłam za nimi jakieś pół kilometra, napawając się widokiem istoty, która miała dla mnie status niemalże nie realnej. I powiedzcie mi jak tu nie kochać Londynu! ( to była jedna z rzeczy do zrobienia w życiu nim umre, uznalam jednak, że jest tak nie realna, ze łatwiej będzie mi skoczyć ze spadochronu i zobaczyć Angor Watt niz Keire!)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz