czwartek, 28 marca 2013

Polonia Lwowska i najlepsze lokum we Lwowie

 Jadąc powtórnie do Lwowa spodziewałam się wszystkiego, oprócz luksusowych warunków zakwaterowania. W tamtym roku wracałam do domu stęskniona domu, ciepła, ciepłej wody, mojego mieszkania. Teraz wracałam po prostu do kochany ludzi i cudownych psów. Mieszkanie, w którym przyszło nam się zatrzymać było bardziej luksusowe niż to, w którym na co dzień mieszkam. To największe zaskoczenie tego wyjazdu. Wykończone było niezwykle gustownie drewnianymi krokwiami oraz czerwoną cegłą, zrobione na poddaszu, ocieplane centralnym ogrzewaniem oraz dodatkowo kaflowym piecem. Wykonanym jeszcze w XIX wiecznej pracowni zgodnie z unikatowa recepturą, pokryty był białymi kaflami,  Codziennie wieczorem, ogrzewaliśmy sobie nogi opierając je o piec, sącząc herbatę i długo czasem do późnych godzin nocnych rozmawiając.
Oprócz pieca kaflowego w mieszkaniu był również kominek.


Właścicielem tego cudownego apartamentu jest pan Aleksander, związany z Polonią jednak z pochodzenia bardziej Ukrainiec niż Polak. Cudowny niezwykle rozmowy człowiek, który doglądał nas jak troskliwy ojciec. Przy każdej okazji doradzał, służył pomocą, oraz zabawiał rozmową pełną barwnych anegdot i ciekawostek. Przy jednej z nich okazało się, że naprzeciw kamienicy w której mieszkaliśmy mieszkał przez lata wokalista zespołu Okean Elzy (przykładowe nagranie).

poniedziałek, 25 marca 2013

Wyklad w Polskiej Szkole we Lwowie i spełnione marzenie historyczki

Odkąd pamiętam interesowały mnie dawne stroje, gdy postanowiłam, że zostanę historykiem jednym z powodów przemawiających za tą życiową opcją była możliwość przebierania się w historyczne stroje i uczenia dzieci o dawnych dziejach w stroju z epoki, wnosząc do sali lekcyjnej trochę magi i czaru z dawnych dni. Gdy trochę spoważniałam, zaczęłam zajmować się historią ubioru od strony naukowej i oprócz kilku kółek zorganizowanych podczas praktyk w szkole nie ubierałam się więcej w historyczne fatałaszki.







Przed wyjazdem gdy w pospiechu ogarniałam referat oraz prezentację, ćwiczyłam wystąpienie  przed moją mamą. Zapytała się mnie czemu się nie przebrałam, ja ofuknęłam ją, że jak mam się przebrać, skoro muszę oszczędzać miejsce w walizce itd... Ostatecznie porzuciłam wizję walizki ( co jak się później okazało było najlepszym wyjściem), przepakowałam się do plecaka, odświeżyłam mój wiktoriański strój, któremu nadałam zupełnie nową formę, za sprawą dodatków oraz specjalnych podpórek oraz wypchań. Imitujących rękawy gigot oraz turniurę.

Mimo okropnego ciężaru jaki musiałam nosić na plecha byłam zadowolona, że przypomniano mi o marzeniach z przed kilku lat i że mimo wszystko zdecydowałam się wystąpić w stroju żałobnym z 1870 roku..

Prezentacja nie odpaliła zmuszona byłam więc improwizować, co nie jest trudne, gdy mówi się o tym co jest naszemu sercu najbliższe. Opowiadałam więc o tym co mam na sobie, nie szczędząc kolokwializmów, którymi łatwiej dotrzeć do małego odbiorcy. Opisując turniurę jako końskie dupsko, gorsety, jako łamiące żebra i duszące narzędzia tortur, a także rękawy gigot jako wątpliwie estetyczne. W pewnym momencie poczułam, że moja idealna turniura stworzona z koca wepchanego do rajstop ( pod którym przez cały wyjazd spałam) zaczyna opadać razem z rajtkami, chwyciłam więc go naprędce i z uśmiechem ( a co mi pozostało) powiedziałam, "niestety zaraz mi coś wypadnie, więc pozwolę sobie stanąć do Was bokiem, żebyście lepiej mogli zobaczyć moje końskie dupsko". Dzieci miały ubaw, ja sama tez nieźle się bawiłam, a od momentu kiedy istniało ryzyko, że coś mi wyleci, skupienie sięgało zenitu :)

 Moja ekipa:)
 Wszyscy razem, z panią dyrektor oraz nauczycielem historii
 Organizatorzy wyjazdu

Cudownie było móc choć przez chwile być XIX wieczną nauczycielką w sznurowanych trzewikach, kilku halkach i szmizetce pod szyja, oraz rękawach zwieńczonych haftowanym mankietem....

Marzenia się spełniają!

niedziela, 24 marca 2013

Lwów po raz drugi, szczegółowa relacja krok po kroku

Po co wracać do tego miasta? To idiotyczne pytanie! Do tego miasta chce się wracać, ma w sobie specyficzny fluid, który przyciąga jak magnes. Jestem zakochana w jego klimacie, czarownych uliczkach, zabytkowych kamieniczkach,  magicznych świątyniach i ciepłych ludziach, skorych do pomocy na każdym kroku.

W zeszłym roku ( tu ) nie udało mi się zobaczyć wszystkiego. Mieliśmy tylko dwa dni a przeciw nam był 30 stopniowy mróz i bardzo krótki dzień. Teraz mieliśmy cudowną pogodę, a ja byłam bogatsza o zeszłoroczne doświadczenia, umiejętniej komponowałam trasę i postoje, bogatsza też byłam o kontekst jaki zapewniły mi zeszłoroczne i tegoroczne zajęcia z historii sztuki renesansu i baroku, dzięki którym odkrywałam Lwów na nowo. Momentami może trochę zatruwając życie moim współtowarzyszą życie informacjami na temat - charakterystycznych dla danego stylu zdobień, okuć i form. Co mam nadzieje było dla moich znajomych interesujące i pożyteczne:)



Mieliśmy kilka dni by ogarnąć miasto, ponieważ tempo było naprawdę dobre w dwa dni zwiedziliśmy wszystkie dostępne w mieście atrakcje. Nie odwiedziliśmy tylko Lwowskiej Galerii Sztuki w pałacu Potockich, przypuszcza, że zrobiłam to z premedytacją by mieć powodu ( Istotny powód ) by wrócić do tego miasta!






Mimo, iż w zeszłym roku zwiedzaliśmy intensywnie, wielu rzeczy nie udało nam się zobaczyć. W tym roku nadrobiłam zaległości z nawiązką. Żeby się nie powtarzać, zwrócę szersza uwagę tylko na te obiekty, które widziałam w tym roku po raz pierwszy, bądź właśnie teraz zrobiły na mnie szczególne wrażenie. Nasze mieszkanie mieściło się na Doncowej - bocznej odnodze Łyczakowskiej, dlatego też zwiedzanie rozpoczęliśmy od Arsenału Miejskiego pochodzącego z XVI wieku. Wewnątrz mieści się dziś Lwowskie Muzeum Historyczne oraz fantastyczna knajpka o specyficznym klimacie "Katownia" nawiązująca do historii tego miejsca, które od 1799 roku było więzieniem.






Tuz obok Arsenału mieści się klasztor i kościół Bernardynów, który pełni obecnie rolę bizantyjko-ukraińskiej cerkwi  św. Andrzeja. Świątynia ta uznana została za najpiękniejszą w całym Lwowie. Wiąże się z tym osobliwa historia, wizytacji króla Zygmunta III Wazy, który uznał, że obiekt jest zbyt skromny, opinia ta spowodowała wzrost ambicji możnych fundatorów, którzy pragnęli zaimponować władcy. Efektem tego niezwykły kościół, którego największym atutem jest fasada. Jest on trzykondygnacyjny, dolne piętro jest renesansowe, środkowe zachowane zostało we włoskim stylu a ostatnie stanowi wspaniały przykład manieryzmu z dekoracyjnym szczytem przypominającym flamandzki renesans. Aby wzmocnić efekt - dodano dzwonnice tak zwana campaniele, Wszystkie te zabiegi łącznie z figurami matki Boskiej i Św Piotra po bokach i Chrystusa w środku, zdobiącymi fasadę przednia tworzą niezwykłe wrażenie.

Osobiście fasa robi na mnie większe wrażenie niż wnętrze kościoła. Generalnie większe wrażenie robi na mnie historyczność tego miejsca, stając przed przepiękną fasadą nie tylko przezywamy estetyczne doznania ale i duchowe, wiedząc, że z tego własnie miejsca ruszyła moskiewska wyprawa Dymitra Samozwańca, a także w tym miejscu w 1648 roku wybrano  na wodza armii Jeremiego Wiśniowieckiego, a także to tu rozpoczął się kondukt żałobny wielkiego mistrza Artura Grottgera. Wszystko to tworzy niezwykłą aurę wokół tej świątyni, dziś przemianowanej na cerkiew. Ołtarz pozostał niezmieniony, we wnętrzu nie ma ikonostasu, dołożono jedynie kilka ikon. Jak na warunki polskie, i polskie możliwości XVIII wieczne iluzjonistyczne malarstwo na sklepieniu robi kolosalne wrażenie. Malowidło ukazuje Świętą Trójcę  apoteozę św. Franciszka Serafickiego oraz innych zakonników. Niestety moja zeszłoroczna wyprawa do Rzymu uczyniła mnie bardziej wymagającą wobec renesansowych i barokowych twórców bezlitośnie ukazują wszelkie mankamenty w słabszych i bardziej prowincjonalnych wyrobach. Trudno nie być w XVIII wieku prowincjonalnym w zestawieniu z Rzymem, tak więc widok Apoteozy św Ignacego Loyoli - który od tamtej pory nosze w sercu jako jedno z najbardziej estetycznych wspomnień w życiu, niszczy wrażenie jakie zapewne zrobiłaby na mnie ta apoteoza, gdybym nie znała rzymskiego mistrzowskiego wykonania i nie widziała na własne oczy tamtej palety barw. Tu obraz jest interesujący, jednak mdły a proporcje gdzieniegdzie zaburzone. Aby móc zobaczyć kościół w środku najlepiej wybrać się tam popołudniu. w godzinach dopołudniowych jest godzinna przerwa na sprzątanie. 11-12 czy też 12-13.

Stąd już tylko kilka kroków do Katedry Łacinskiej, idziemy ulicą halicką do góry mijając po drodze pomnik legendarnego założyciela Lwowa, ojca sławetnego Lwa od którego pochodzi nazwa miasta, oraz zabytkowy tramwaj, którzy ma przypominać, że to własnie tu po raz pierwszy w tej części Europy uruchomiono ten środek komunikacji. Obecnie mieści się w nim kawiarnia.

Katedra Łacinska robi zawsze wielkie wrażenie, zaraz za nią mieści się kaplica Boimów, która w tym dniu była zamknięta. Jedna dzięki informacji jakie uzyskaliśmy od pana handlującego pocztówkami oraz mapami na rynku, udało nam się dostać do środka następnego dnia. Kaplica bowiem jest zamknięta na czas zimy, otwierają ją dopiero w kwietniu zamykają już w październiku. Dlatego też warto korzystać z takich okazji będąc w mieście zimom, szczególnie w niedziele - przyjeżdża tu wiele wycieczek wówczas kaplica jest otwarta od godziny 12 do 14 należny pukać głośno do środka, przy sporej dawce szczęścia może udać się wejść do środka samodzielnie bez większej wycieczki, koszt to 5 UHA wrażenia są bezcenne, już fasada Kaplicy Boimów daje nam niesamowite estetyczne odczucia, wnętrze co wrażliwszych może doprowadzić do prawdziwej ekstazy.




Kaplica często jest pomijana przez niewprawionych turystów, bowiem jest ona ukryta na tyłach Katedry jest to jedyna pamiątka po istniejącym niegdyś w tym miejscu cmentarzu założonym, z rozkazu  Józefa II w XVIII ze względów sanitarnych został przeniesiony za miasto. XVII -wieczna kaplica została wzniesiona przez zamożną rodzinę węgierskich kupców zamieszkujących miasto, nazywana była Kaplica Ogrojcową. Dziś przyłączona została do szeregowej zabudowy miejskiej. Jest to późnorenesansowa kaplica, której fasada może przywodzić na myśl bardziej zdobiony ikonostas, ukazujący u góry mękę pańską a w niszy postacie apostołów Piotra i Pawła. Ogromne wrażenie robi błękitna kopuła, którą zdobią kasetony z rzeźbionymi głowami świętych, o spersonalizowanych rysach, które poświadczają pogłoskę jakoby mieszkańcy użyczali twarzy świętym.

Zaraz obok zrobiono zabawne miejsce pocałunków, które powoli staje się kultowym miejscem pielgrzymek zakochanych, chcących pocałować się pod znakiem:)


 Rynek niezmiennie robi ogromne wrażenie. Mimo, iż Kraków jest mi osobiście bliski, lwowski rynek uważam za najpiękniejszy. Ma w sobie niezwykły czar i urok. Każda kamienica ma własną barwną historię. Bez wątpienia najpiękniejszą jest kamienica z numerem szóstym -  tak zwana Królewska, inaczej nazywana Małym Wawelem. Dziedziniec arkadowy nasuwa jednoznaczne skojarzenia z wawelskim dziedzińcem, stanowiąc jakby jego miniaturkę. Wejście kosztuje 5 UHA, Możliwość robienia zdjęć 25 UHA.







Gdy udało nam się odnaleźć wszystkie kamienice o oryginalnych historiach ( pomocna przy tym była mapa panoramiczna, wydana po polsku, którą sprzedaje pan krążący po rynku, ( swoja drogą, świetnie mówiący po polsku), skierowaliśmy się ulicą Staropigijską do dawnego kościoła Dominikanów, zaprojektowanego w XVIII wieku przez Jana Witta. Osobiście jestem pod niesłabnącym wrażeniem fasady tego kościoła. Jest to jedna z najbardziej okazałych barkowych świątyń tego miasta.





Na zewnątrz zaatakowaliśmy posąg Nikifora Krynickiego, a nas w ramach równowagi zaatakowali Ukraińcy próbujący wyłudzić od nas 20 UHA na zdjęcie z białym gołębiem.

Zaraz za kościołem Dominikanów przy ul. Podwale mieści się urokliwe targowisko, gdzie można kupić książki w przeróżnych językach, stare gazety, pamiątki po związku radzieckim oraz militaria związane z niemieckimi oddziałami SS czy Wermachtu. Miejsce to ma swój niezwykły klimat. Są tu same starocie, nie ma tu tandetnych ozdób produkowanych w Chinach, czy laserunkowych obrazów o wątpliwej estetyce, które zdażają się często na targowisku za Cerkwią Przemienienia Pańskiego, tuz pod Teatrem Narodowym.

 Nad targowiskiem wznosi się pomnik Iwana Fedorowa, rosyjskiego i ukraińskiego drukarza, który jako pierwszy drukował cyrylicą. W zeszłym roku nieco przedrzeźniałam Fedorowa zdjęcie poniżej :)
















Po drodze obowiązkowo należy odwiedzić Zespół Zabudowań Bractwa Uspienskiego, na który składa się Wieża Korniaka, tzw. Wieża Wołoska, pięknie górująca nad miastem, Cerkiew zaśnięcia Marii, oraz Kaplica Trzech Wielkich Świętych. Stąd kolejny obowiązkowy Punkt to Katedra Ormiańska oraz Cerkiew Przemienienia Pańskiego. O ile Cerkiew posiada moim zdaniem bardzo tandetny wystrój, którego kolorystyka jest wręcz zaskakująca - połączenie błękitu, mięty oraz fiołka, które daje efekt powiedzmy eufemistycznie - niepoważny, o tyle Katedra Ormiańska jest najcudowniejszą świątynią w tym pełnym kościołów, katedr i cerkwi mieście. We wspomnianej cerkwi, jest ikonostas, co warto podkreślić bowiem bardzo niewiele zaadaptowanych biznatysko-ukrainskich świątyń w byłych katolickich kościołach je posiada.

Katedra ormiańska, robi piorunujące wrażenie, Polecam zapukać do małego kiosku z pamiątkami, wewnątrz świątyni po lewej stronie, przeważnie siedzi tam mężczyzna przypominający z twarzy świętego Franciszka, jeśli się go poprosi opowie historię Ormian i ich związki z miastem Lwów aż po dzisiejszy dzień. Słucha się go doskonale, mówi pięknie po polsku i jest niezwykle życzliwy, warto wysłuchać jego opowieści i wrzucić kilka groszy na rzecz katedry do skarbony, albo tez podać je do ręki do okienka miłej Pani. Pieniądze idą na utrzymanie wspólnoty ormiańskiej oraz renowacje katedry.



Osobiście jestem pod niesłabnącym wrażeniem malowideł Jana Henryka Rosena z 1925-29 roku, szczególnie Pogrzebu św. Odeona, to obraz magiczny, nieobiektywnie uważam go za najcudniejsze lwowskie dzieło.


Spod targu książki już nie daleko na szczyt kopca Unii Lubelskiej skąd roztacza się bajeczny widok na całe miasto, bajecznie majaczą nad nim wszystkie wieże kościołów najróżniejszych wyznań, ależ można się rozmarzyć...

Na szczycie spodobało m się tak bardzo, że następnego dania już do południa byłam tam po raz drugi i podziwiałam tym razem w pełnym słońcu widok na to urzekające miasto.

Najpiękniejszym wspomnieniem z tego wyjazdu będzie jednak dla mnie wizyta w kościele świętego Jury. Nie chodzi mi tu o barokową architekturę, sklepienia czy malowidła. Trafiliśmy przypadkiem na msze, świątynia ta jest obrządku grecko-katolickiego, więc gimnastyczne wygibasy wiernych były dla mnie nie lada zdziwieniem, przez moment poczułam się jak na jakimś treningu wysiłkowym, nie zaś w świątyni. Zresztą nie trudno się tak poczuć gdy co chwila, przez przeszło 30 minut wierni padają na twarz, utrzymując sie dłuższą chwile w pozycji pompki i wracają ponownie do pionu. Byłam absolutnie zaszokowana tym mistycznym obrządkiem, który przyszło mi z pozycjo intruza obserwować w skupieniu. Na pewno nigdy nie zapomnę tego doświadczenia, osobiście jestem pełna podziwu, dla fizycznej sprawności zgromadzonych w światyni ludzi. Nie to jednak sprawiło, że będzie to jedno z piękniejszych momentów, lecz kobiecy głos, któremu wtórował chór, a całe jego brzmienie - sprawiało, że czułam jakby przeniesiono mnie w inny wymiar, te anielskie głosy nadały jakiegoś nieznanego mi do tej pory, mistycyzmu tej chwili, czyniąc ją absolutnie magiczną! Polecam odwiedzić świętego Jurę o godzinie 17, być może również uda Wam sie trafić na tę mszę...




piątek, 22 marca 2013

Lwów, Dzień Pierwszy: Przeprawa przez zawieję

W tym roku nie byłam już nieświadomą turystką. Wiedziałam na co się piszę. Jednak nawet zeszłoroczne doświadczenie nie mogło przygotować mnie na to co miała przynieść z sobą ta podroż, która rozpoczęła się dla mnie o 3,30 w noc a skończyła o 21 , czyli jak dobrze liczę to niemalże 17 godzin. Niezły czas jak na 550 kilometrów trasy:)

Podróż zaczęła się kapitalnie, w czwartek rano ogarnęłam mieszkanie, zrobiłam pranie, zakupy, spakowałam walizkę i zadowolona o 17 rozłożyłam się z laptopem, pragnąc chwili wytchnienia. Miałam komfort psychiczny, że właściwie wszystko zostało dzisiejszego dnia zrobione, więc jutro na spokojnie napisze rano referat, stworze prezentacje i popołudniu wydrukuje wszystko na mieście. Plan runął z hukiem, gdy napisałam do współorganizatora naszej wyprawy na facebooku, pytając jak tam jego referat i przygotowania, pogadaliśmy chwile i pożegnaliśmy się, Robert na do widzenia napisał "do zobaczenia w nocy w pociągu", napisałam do niego, żeby mnie tu nie stresował, przecież to jeszcze nie dziś. Niestety okazało się, że dziś, a ja dziwnym trafem pomyliłam dni, oczywiście nie chciałam uwierzyć i przekomarzałam się z nim, że żartuje sobie paskudnie ze mnie... Niestety to ja nie miałam racji i gdy tylko ( niestety z opóźnieniem) dotarła do mnie ta informacja myślałam, że w momencie zeświruje. Lubie mieć nad wszystkim kontrole, a w tej chwili poczułam, że tracę panowanie, nad moim całym skrupulatnie skonstruowanym planem..

Zaczęła się bieganina, gdy emocje opadły, usiadłam i skupiłam wszystkie siły, by stworzyć referat. Udało mi się go urodzić w niecałe dwie godziny razem z bajeczną prezentacją, z której byłam cholernie dumna. Niestety wszystkie punkty ksero były już zamknięte, dlatego tez zmuszona byłam o 23 odwiedzić znajomych by wydrukować wszystkie niezbędne do wyjazdu papiery.

Ostatecznie zwarta i gotowa stanęłam na peronie o 3,30! Przećwiczyłam wcześniej w domu mój referat wygłaszając go przed mamą, babcia no i psem:) Spokojna i pewna, ze wszystko co niezbędne mam z sobą ruszyłam z odrapanego dworca w Szczakowej.

Nasza podroż była niezwykle długa i składała się z wielu etapów. Moja ekipa zaczynała przygodę w Katowicach, pierwszą przesiadkę mieliśmy w Krakowie, tu godzinka przerwy, szybkie zakupy i dalej w drogę do Przemyśla.
W Przemyślu czekała nas kolejna przesiadka tym razem do busika. Ta półgodzinna podróży była małym przedsmakiem tego co miało nas czekać po Ukrainskiej stronie.


Gdy dojechaliśmy do Medyki mieliśmy ostatnią szanse zaaprowidować sie w polskie jedzenie. Co prawda na Ukrainie jest tanio, jednak nie wszystkie produkty opłaca się tam kupować. Mięso jest tam naprawdę drogie. Dlatego warto kupić tu na tym ostatnim polskim przystanku - w Biedronce, kilka konserw dla przyjaciół ze wschodu.

Po ostatnich zakupach, ruszyliśmy na nogach do przejścia granicznego. Pogoda była okropna, ogromne zaspy śniegu, szalejąca zawieja śnieżna utrudniały marsz.

Przez cały czas opowiadałam, jak to w zeszłym roku przechodziliśmy przez granice ukraińską, która po stronie naszych sąsiadów przypominała targową szopę, zlepioną z kilku desek. Dlatego też, gdy zobaczyliśmy  wyremontowane przez Ukraińców z okazji Euro 2012 przejście graniczne, moi towarzysze spojrzeli na mnie podejrzliwie niczym na mitomankę. :) Przypuszczam, że nie ja jedna doznałam szoku widząc ogromną zmianę jaka nastąpiła na Ukraińskim przejściu granicznym. Oczywiście uważam, że to wielki plus dla naszych sąsiadów.

W tym roku bez mniejszych problemow przeszliśmy granice. Problemy miały dopiero się zacząć...
Gdy z trudem ( z powodu okropnych atmosferycznych warunków) dotarliśmy na miejsce skąd zazwyczaj odjeżdżają marszutki okazało się, że z powodu zawiei śnieżnej żaden ukraiński busik nie dotarł tu od ponad 3 godzin!

Mielismy do wyboru tylko dwie opcje, albo zostać na parkingu i zamarznąć, albo ruszyć przed siebie ( jakieś 4 km) do pobliskiej stacji benzynowej gdzie prawdopodobnie złapiemy jakąś marsztukę. Wybór był prosty.


handel graniczny, Przemyśl, droga powrotna do Polski

Te kilka kilometrów, było trasą niemalże zabójczą! Momentami czułam się jak żołnierz z napoleońskiej armii podczas wyprawy na Moskwę, w twarz sypał mi okropny śnieg, a jak pamiętnikarze napoleońscy zwykli pisać " co chwila dochodził mnie huk upadających ciał" oczywiscie ten pompatyczny zwrot jest niepotrzebny:) Co kilka minut słyszałam jak kolejna dziewczyna z naszej ekipy przewraca się na śliskim lodzie z ciężkim plecakiem, przypuszczam, ze nie tej całej trasie nie było osoby, ktora chociaż kilka razy nie zaliczyłaby przysłowiowej gleby:)

Gdy dotarliśmy na miejsce, które wskazali nam miejscowi, okazało się, że tutaj również żadna marszrutka nie dojechała od kilku godzin. Na przeciwko stacji benzynowej była jednak przydrożna knajpa. Zatrzymaliśmy się tam na chwilę, jednak tyle co zdążyliśmy zrobić zamówienie, przyjechała nasza marszrutka, poczciwe Ukrainki oddały nam jednak pieniądze, a my biegiem ruszylismy do okupowanego  przez miejscowych busika.

Droga powrotna, jedyne zdjęcie granicy

Ponieważ z trasy wypadło kilka kursów, masa ludzi zebrała się do tej maleńkiej marszrurki, która zwyczajnie posiada 19 miejsc siedzących i klika stojących, Tu wcisnęło się do niej ponad 60 osób, wszyscy upchani jak śledzie, zadowoleni, że udało im się zmieścić, chuchaliśmy na siebie w tym ultra dziwnym, wehikule typowym dla wschodnich sąsiadów.


Droga powrotna zdjęcie marszrutki w środku

Trasa Medyka ( Szengini) Lwów, ma około 70 km, w zimie, udaje się ją przejechać zwykle w 2 godzinki, bez większych problemów, (cena biletu to 20 hrywien czyli 10 złotych) Tym razem jednak z powodu zamieci śnieżnej - czas przejazdu wydłużył się do 3,5 godziny.

Lwów dosłownie utoną pod warstwą śniegu, samochody jeździły po chodnikach. Zaspy były tak ogromne, że w tym dniu przestały kursować jakiekolwiek tramwaje.

Dlatego zaraz po doryciu na dworzec, zmuszeni byliśmy przejść na nogach, cały Lwów by dotrzeć na ul. Łyczakowską, do naszego tutejszego lokum.


Marsz mojej wyczerpanej ekipy,składającej się z 6 dziewczyn i Krzyśka, oraz Saszy, przyjaciela rodziny u której mieliśmy zostać, trwał grubo ponad 2 i pół godziny, gdy dotarliśmy na miejsce było kilkanaście minut przed północą.

Zaspy naszej wielkości:)

Przez cały czas naszego marszu nastawiałam moich towarzyszy na spartańskie ukraińskie warunki, znane mi doskonale z zeszłego roku. Zimne skromne pokoje oraz brak cieplej wody.

Jakie było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że będziemy mieszkać w prawdziwym apartamencie z kominkiem i sauną! W progu przywitał nas Sasza ze swoją małżonką, która czekała na nas z gorącą herbatą i najpyszniejszym na świecie drożdżowym plackiem!.