piątek, 27 lutego 2015

Berlin retrospekcja; Jak dobrze, że dziś jestem kimś innym - refleksja o dojrzewaniu, zmianie podejścia do zabytków i podróży.


Spakowana siedzę już w busie do Berlina, zanim jednak tam dotrę chciałabym  podzielić się z Wami własną refleksją na temat podróżowania i zmian jakie (na całe szczęście) w nas zachodzą.

To nie będzie mój pierwszy raz w tym mieście. Miałam okazje zwiedzić je, bardzo szczegółowo  cztery lata temu. Nie chciałam jednak, żeby zatarły się te pierwsze wrażenia i późniejsze przemyślenia, z tym co przyniesienie kolejne wrażenie, Poniżej podsyłam więc linki do fotorelacji z niemieckiej stolicy, która głównie składa się ze zdjęć, prawie bez opisów, nie chciałam uzupełniać treści po czasie. Dziś podróżuje inaczej, nie jestem terrorystką muszącą wejść do każdej dziury - "bo inaczej się nie liczy". Nie muszę odwiedzać wszystkich muzeów i  kościołów. Dziś interesuje mnie klimat, ludzie z którymi podróżuje i których spotykam na miejscu. Lubię wiedzieć co widzę, ale świat się nie skończy jeśli tego wszystkiego wiedzieć nie będę. Nie chce kolejnych punktów na mapie. Nie liczę odwiedzanych miejsc, jestem otwarta na to co zastane w nowym miejscu. 


Berlin mimo, iż gustowałam wtedy w historycznych miastach, pełnych pięknych zabytków, na swój sposób mnie ujął. Chociaż nie potrafiłam powiedzieć czym dokładnie.Wydał mi się ogromny, choć mimo wszystko interesujący. Brak doświadczenie i obycia w podróży oraz towarzystwo człowieka, który zarażał mnie swoim niepokojem nie pozwalały mi zapuszczać się w dalekie rewiry. Nie mogłam iść po prostu przed siebie i czekać, aż coś po drodze mnie zainteresuje. Bałam się. Czego? Ciężko powiedzieć czego nie!

Przykład Berlina jest znamienny i może stanowić genialny przykład tego, jak bardzo można się zmienić i wypracować jakieś cechy charakteru, gdy tylko bardzo się tego chce. Gdy przeglądałam starą relację, napisaną tuż po przyjeździe ( znajdziecie ją tu: Berlin dzień 1) nie ukrywam, że zapłonęły mi policzki i nie był to rumieniec wzruszenia, czy dumy, a... wstydu! Tak ! Czytałam ten opis z niedowierzaniem.

Relacja napisana jak mini thriller, trzymająca w napięciu i wzbudzająca grozę, historia o tym, jak bałam się wyjść z domu, podróżować na własną rękę, a finalnie, jak bardzo byłam niezaradna i nie potrafiłam kupić biletu na metro i dotrzeć do hostelu... To właściwie historia o tym, jak bardzo chciałabym zobaczyć wszystko, ale nie bardzo potrafię się w tym wszystkim odnaleźć, jak przeraża mnie świat, który wydaje mi się zbyt wielki, jak bardzo boje się wypuścić z ręki mapę i zboczyć z wydeptanych turystycznych tras. Do tego wszystkiego, te stroje! Ogromna walizka ze stylizacjami na każdy dzień i moja twarz, która wyskakuje na każdym zdjęciu. Niestety, nie miałam z czego wybrać, gdybym chciała wrzucić tylko te  widoków, pozostała by mi ich tylko garstka.. To właśnie to o czym wspomniałam powyżej,.. Na szczęście każdy ma okazje się zmienić.

Niestety takie były początki, czasem nawet gdy bardzo czegoś chcemy przytłaczają nas własne lęki. Czasem sami,  zbyt wiele analizujemy, myślimy i martwimy się na zapas, sukcesywnie zniechęcając do działania. Innym razem, to nasze otoczenie, wysysa z nas szczęście niczym stado potterowskich denentorów, podsyca niepokój i wzbudza wątpliwości, odwodząc nas od celu i marzeń. Nie pozostaje nic innego, jak uodpornić się na opinie innych, albo odciąć od wszystkich, którzy zniechęcają nas przed realizacja naszych pragnień. 

Dziś gdy staje przed jakimkolwiek wyzwaniem, zadaje sobie pytanie: co jeśli się nie uda? Jeśli w odpowiedzi nie czyha na mnie zło ostateczne, w postaci utraty życia.  Kiwam z niedowierzaniem głową i nie zastanawiam, się. Jeśli coś pójdzie nie zgodnie z planem - to tym lepiej, tylko takie, niedoskonałe pełne anomalii historię, warte są tego by opowiadać je przy piwie, zaśmiewając się do rozpuku. 







niedziela, 22 lutego 2015

O miłości do starych samochodów - ZŁOMBOL 2015

Było o delegacjach, o Warszawie, Katowicach i innych tematach, w tym natłoku nowości i szybkim tempie życia, gdzieś umknęło mi, by pochwalić się, że w 1/4 stałam się posiadaczem prawie nowego Złomu, którym wyruszymy, razem z moimi przyjaciółmi (Matą i Jarkiem, z bloga NA PUTU oraz Karolą), w tegorocznym ZŁOMBOLU. Auto jest, co tu dużo mówić, nie przeciętnie brzydkie! Właściwie ciężko mi sobie wyobrazić, żebym przez ostatnie lata nadziała się na brzydsze! To jednak bez znaczenia, grunt, że jeździ, jest kombikiem więc pomieści nadbagaż Martuchy, a jak Jarek wykazał wyciągnie na dobrej nawierzchni nawet i 130 na godzinę! Naszym nabytkiem jest Scoda Forman z 93 roku, auto w wieku mojego Brata, ma pomóc nam dojechać na jeden ze szczytów we włoskich Alpach,  bo o to chodzi w tego rocznym rajdzie starych prl-owskich wraków. Nie muszę chyba dodawać, że cieszę się, jak małe dziecko! Powodów jest przynajmniej tuzin, by skakać z radości: kolejna wyprawa z najbliższymi, przejazd przez Bawarię, Szwajcarię i Lictenstain, miejsca, których dotąd nie miałam jeszcze okazji zwiedzić, oraz przede wszystkim niezwykła atmosfera jaka towarzyszy temu przedsięwzięciu no i stare samochody!



Babo! Jesteś kobietą, o co ci chodzi z tymi starymi wrakami! BMW to ja rozumiem, ale wraki..?? Czyli dlaczego ZŁOMBOL mnie tak kręcił? I skąd wzięła się u mnie miłość do samochodów?

To dobra okazja, żeby odpowiedzieć na te pytania. Ostatnimi czasy, często spotykam się z taką reakcją, chociaż na szczęście, jest ona rzadsza, niż zwykłe żywe zainteresowanie.

Miłość z dzieciństwa zaszczepiona przez mojego Dziadka
Nie da się ukryć, że większość pytań, które każą mi opowiedzieć o genezie, jakiś moich zachowań, przyzwyczajeń czy osiągnięć, siłą rzeczy, zaczynam od frazy: bo gdy byłam mała Mój Dziadek... 

wtorek, 17 lutego 2015

Bydgoszcz - pozytywne zaskoczenie

Wyobrażenia








Przed przyjazdem do Bydgoszczy nie wiele wiedziałam na temat tego miejsca. Cala moja wiedza bazowała na tym, co przekazali mi znajomi. Wiedziałam, że to miejsce z aspiracjami. Trochę niemczyzny, trochę nowoczesności i wizjonerskich realizacji. Nie miałam jednak wielkich oczekiwań. Bydgoszcz wydała mi się bardzo przyjemna. Co prawda stare miasto, jak to stare miasto... Bywa męczące i zbyt słodkie, a niedawno odrestaurowane elewacje kamienic doprowadzają do mdłości, czyniąc z większości polskich niegdyś miłych ryneczków, mdłe badziewie. Bydgoszcz również nie jest od tego wolna. Na szczęście, ma coś co przemawia do mnie. Tą tajną bronią jest kanał! Zagospodarowany w zupełnie nowatorski sposób. Stara zabudowa, pięknie komponuje się, z industrialnymi elementami i nowoczesną architektura. Całość daje efekt bardzo przyjemny dla oka.

niedziela, 15 lutego 2015

Co sprawia, że kocham pewne miasta? Rozczarowujący Wrocław

Po wizycie we Wrocławiu, z którym niestety się nie polubiliśmy, zaczęłam zastanawiać się co sprawia, że jakieś miasto ( nawet to w ogólnej ocenie nie najpiękniejsze) potrafi zawładnąć moim umysłem na długie miesiące, a nawet lata. Działa to również w druga stronę, piękne miasto - nie pozostawia, po sobie żadnych odczuć, nie zachwyca, nie rozkochuje w sobie, mimo, iż miliony turystów wracają z niego zachwycone.







Czynniki utrudniające - zachwyt nad miastem.
Istnieje kilka czynników, bezapelacyjnie, jeśli zaburzymy swoją piramidę Maslowa ( będzie nam zimno, będziemy, niewyspani, głodni, zestresowani) ciężko w takich sytuacjach skupić się na zwiedzaniu. Wspomniany naukowiec, udowodnił, że nie jest możliwym wspiąć się na poziom odczuwania estetyki, gdy nie zaspokoiliśmy swoich najprostszych potrzeb ( chociaż na norweskich fiordach nic mi nie przeszkadzało, by umierać z zachwytu!). Jeśli towarzystwo nie dopisuje i atmosfera w grupie, wpływa na nas negatywnie, również ciężko, jest docenić odwiedzane miejsce, uważam jednak, że nie jest to nie możliwe. Sama chciałam ugryź jeszcze innej kwestii, którą nazwę pretensjonalnie - duszą danego miejsca.

Gdy chodzi o odbiór odwiedzanych miejsc, nie jestem obiektywna. Działam pod wpływem emocji i osobistych odczuć. Potrafię oczywiście obiektywnie przyznać, że miasto może się podobać, że spełnia, kryteria miasta turystycznego, które zaspokoi podstawowe potrzeby turysty. Jako historyk potrafię opowiedzieć jego historię, a przynajmniej naprędce zbudować jakiś historyczny szkic. Gdy mnie zmusisz opowiem o przemianach architektonicznych i niekłamanych walorach artystycznych tego miejsca.

Niemniej jednak, jestem nie czuła na takie zagrania, żeby mnie w sobie rozkochać, nie trzeba pięknych symetrycznych uliczek, złożonych z średniowiecznych kamieniczek, o kolorowych fasadach. Zabytkowych kościołów, pamiętających czasy odrodzenia, ani wspaniałych zamków.  Nie jest to argument przemawiający przeciw miastu jako takiemu, nie jest jednak warunkiem koniecznym. Szukam autentyczności, alternatywy, nie oczywistego piękna..

Co więc zatem? Miasto musi mieć dusze. To coś co czuć, w każdym jego zakamarku, jakiś nienamacalny fluid, który czuje się w powietrzu, który sprawia, że chce się gdzieś wracać - nawet jeśli nie jest najpiękniej.  Za słodki estoński Tallinn nie podbił mojego serca, monumentalny Petersburg również -  a Helsinki zawładnęły moją wyobraźnia bez reszty. Dlaczego Lwów jest jednym z tych miast, które darzę szczególną estymą, a Warszawa od lat była tym miejscem, o którym nie mogłam przestać myśleć?  Co Katowice mają w sobie takiego, że bliższe mi są niż Kraków, z swą bajeczną galicyjską historią? To ten magiczny fluid!

Kraków z swoim tradycjonalizmem, starówką i historią przeciska nas do ziemi i nie pozwala oddychać, nie pozostawia miejsca na własne dopowiedzenia. Nie mogę sobie wyobrazić, bym mogła tam zamieszkać, Od razu czuje pętlę zaciskająca się na szyi! To samo poczułam we Wrocławiu.

Wrocław

Być może jestem zbyt surowa, miasto znane w całym kraju, jako to najpiękniejsze, poniemieckie z przepiękną starówką i klimatycznymi uliczkami  - okazało się mdłe. Pierwszy raz byłam we Wrocławiu jakieś 14 lat temu. Szybki obchód Panorama Racławicka, Rynek ogród botaniczny i sajonara. Co więc się stało? Czułam w powietrzu coś odpychającego. Przyznam szczerze, że nie wiele rzeczy przykuło moją uwagę. Najbardziej spodobały mi się knajpki, pod mostem, takie swojskie, trochę jak w Wiedniu, Londynie czy Powiślu. Może brak osoby, która pokazała by mi inne oblicze tego miasta? Bardziej alternatywne, z dala od kolorowych kamieniczek, które już dawno przestały mnie interesować? Pomijam fakt, że Wrocław nie okazał się dla mnie zbyt gościnny, pierwszym widokiem, jaki zobaczyłam wysiadając z Polskiego Busa przed północą, był lezący na ziemi czołgający się gołodupiec - wykrzykujący coś w języku elfów, którego przeraźliwy głos wychodził jakby z trzewi!  Nie jestem bojaźliwa kobietą, niemniej jednak nie jest to przyjemny widok i świadczy o złym monitoringu przestrzeni publicznej. Gdy wyjeżdzałam również nocną porą, przechodziłam przez przejście podziemne w samym centrum ( nienawidzę tego!) oczywiście musiałam nadziać się tam na podłego koniobijce ! Sytuacje te opowiadam, bardziej humorystycznie, nie miały one wielkiego wpływu na mój odbiór miasta, niemniej jednak nie są one przyjemne.

Postanowiłam jednak, że dam miastu szansę i odwiedzę je z przyjaciółmi letnia pora, być może w towarzystwie kogoś, kto zna je na wylot i odczaruje jego mdły obraz. Dziś zapamiętałam je jako - skrzyżowanie Drezno-Mysłowic, z krzywda dla pierwszego miasta i awansem dla drugiego. Drezno- to moje wielkie rozczarowanie, nieudana podroż literacka, jednocześnie niezaprzeczalnie słodkie, piękne niemieckie miasto bez polotu, Mysłowice natomiast to więcej niż brzydkie i zaniedbane miejsce na Śląsku, które odpycha jak mało które.


piątek, 13 lutego 2015

Warszawa: Solec 44 - kultowe miejsce, slow food i planszówki

Solec 44 - to nic innego jak prywatny niepozorny domek ulokowany tuż przy moście kolejowym, przecinającym Powiśle. To przykład tego, że z lokalizacyjnego nie fartu, można uczynić prawdziwy atut. Dom mieszkalny przy torach, nie oszukujmy się nie jest rarytasem. Knajpka jednak, to już coś innego, a kultowy lokal  to już zupełnie inna bajka! Czemu kultowy? Bo inny niż pozostałe, niby minimalistyczny, ale nie do końca, niby slow food, ale jaki zmyślny! Piwo jak wszędzie, a jednak za sprawą magicznych soków i przypraw ziołowych, pije się je jak magiczny napar, aromatycznie pachnący rozmarynem czy lawendą.



poniedziałek, 9 lutego 2015

styczeń w delegacji

Pojęcie podróży służbowej jest czymś nowym w moim słowniku. Dzięki pewnemu projektowi, który realizowałam wraz z portalem PolskaAtrakcyjna.pl miałam możliwość podróżować trochę po Polsce. Moje zeszłoroczne angielskie więzienie, uświadomiło mi, jak mało znam swój kraj. Symbolem mojego angielskiego życia, była wiecznie spakowana torba, która czekała na weekend.  Jeśli akurat nie poznawałam kolejnych zakamarków Londynu, to ruszałam dalej w głąb wyspy, mając w kalendarzu długą listę miejsc, które chciałam zobaczyć. Poczucie tymczasowości mobilizuje! Wiedziałam, że na Wyspie nie zostanę na zawsze, właściwie, każdy miesiąc był pod znakiem zapytania. Taki bicz daje niezwykłą siłę by wstać w sobotę skoro świt i ruszyć przed siebie. Przez 23 lata stale mieszkałam w Polsce, w jednym mieście,podróżując co najwyżej na osi Katowice-Kraków, raz czasem dwa razy do roku, opuszczając je jadąc na jakąś wycieczkę. Poczucie stabilizacji, świadomość, że ma się czas rozleniwia człowieka.Nie zadziwi, Was chyba, gdy powiem, że niewiele widziałam miejsc na Śląsku, mając świadomość, że na to kiedyś znajdę czas, w końcu jest tak blisko!

 Praga - Warszawa 

 Zielony Potwór
Nikiszowiec-Katowice
 Muzeum PRL-u


Mimo, ze bardzo lubię spokój, leniwe poranki, powolne posiłki, długie rozmowy, od co refleksyjne życie, w którym ciesze się bliskimi i ulubionymi miejscami. Jednocześnie jak w warkoczu, te chwile zwolnionego tempa przeplatają się z prawdziwym żywiołem. Co jakiś czas, nie wiem dlaczego, ale napada mnie poczucie, że nie powinnam się zatrzymywać, powinnam żyć szybko i nie odpuszczać żadnej szansy, żeby przeżyć, zobaczyć, poczuć coś nowego. Postanowiłam, więc wprowadzić model angielskiej nierozpakowanej torby, również do mojego Warszawskiego życia. Styczniowe delegacje, pomogły mi w ruszeniu z miejsca i przyspieszeniu realizacji, jednego z wielu nowo rocznych postanowień.

Tylko jeden, na pięć, styczniowych weekendów spędziłam w Warszawie. Mimo przeziębienia, utraty głosu i zapalenia oskrzeli, zrobiłam blisko 3000 km Polskim Busem, jeżdżąc nim w te i wewte.

Zaczęło się od Wiednia i Budapesztu, zaraz po powrocie, ruszyłam na delegację do Katowic i Krakowa. Korzystając z 6- stego stycznia, wyrwałam z szponów czasu jedną dobę dla Warszawy i niezwykłego Muzeum PRL-u. By tydzień później znów wyruszyć do Wiednia. Zaraz po powrocie, przepakowałam walizkę i już po raz kolejny stałam przed studentami na auli i prowadziłam moje szkolenie tym razem w Warszawie. Kilka chwil później siedziałam już w Polskim Busie do Wrocławia, skąd następnego dnia nocnym busem trafiłam do Bydgoszczy. po to by wyczerpana i chora trafić do Warszawy, zregenerować siły odespać swoje i znów ruszyć na Śląsk, cieszyć się towarzystwem bliskich w ukochanych Katowicach.

niedziela, 8 lutego 2015

Warszawski Weeekend: 367 urodziny Pragi

Praga - brud smród i ubóstwo? 
Pragę można kochać i nienawidzić. Nie może być ona obojętna. Prawy brzeg Warszawy, wzbudza wielkie emocje. Mimo, iż nie jestem tu długo zdążyłam już zauważyć jak dzieli ona mieszkańców stolicy. Gdy wychodząc wczoraj na spacer po Pradze zapytałam mojego przyjaciela, czy nie chciałby się przyłączyć - popatrzył na mnie niedowierzając i z pełnym kpiny głosem, zapytał- Organizują coś takiego? To tak jakby świętować dzień brudu, ubóstwa, syfilisu, demencji starczej, czy jakiegos innego gówna!?" - nie muszę chyba dodawać, że nie skusił się na moją propozycje. Na szczęście jest też drugi biegun. Ludzie zaangażowani społecznie, Prażanie od pokoleń i przyjezdni, którzy zakochali się w jej uroku, którzy poświęcają swój czas by działać na rzecz bliskiej im dzielnicy.

(O moim pierwszym wrażeniu z Pragi pisałam tu )






Praga - Berlinski Kruzberg, a może Londyński Brick Lane?
Czym się tu zachwycać?- spytają sceptycy.  Nie będę Wam mydlić oczu, to nie jest ładne miejsce. Nie jest zadbane, nie jest nowoczesne, mimo, że bardzo chce, nie jest Londyńskim Camden Town, ani Brick Lane, nie jest też Berlinskim Kruzebergiem. O co więc chodzi? W całej swej brzydocie pomieszanej z awangarda, jest autentyczna. Żadna z niej hipsterka, może kiedyś w przyszłości. Dziś jest po prostu żywą tkanka miejską, w której wprawne oko dostrzeże wszystkie historyczne przemiany, jakie dotknęły jej swym piętnem. Jest autentyczną Warszawą, która z dumą jak najpiękniejsze , drogocenne kolie nosi blizny historii.

Prawy brzeg porodówka społecznych inicjatyw
Nie dziwie się więc wszystkim oddolnym inicjatywą, zapalonych do działania, zakochanych w swej dzielnicy Prażan, którzy zrzeszają się w stowarzyszeniach, organizacjach różnego rodzaju prywatnych inicjatywach To między innymi dzięki nim zorganizowane zostały urodziny Pragi, które mimo mrozu przyciągnęły prawdziwe tłumy.

Wśród organizacji warto wymienić: Praska Ferajnę Praską Ferajnę(organizatorów fantastycznych wycieczek po Pradze), Adventure Warsaw, którzy razem z Muzeum PRL-u ukazują czar minionej epoki obwożąc turystów (szczególnie obcokrajowców) swą prl-owską flotą zaopatrzona w Syrenki, Stare Fiaty oraz Warszawy. Jest też Butem po Wawie i wiele innych, których jeszcze nie udało mi się odkryć, a które mam nadzieje, jeszcze napotkam w swych kolejnych miesiącach okrywania Warszawy.

Stare fabryki, hale targowe, lofty i pozbawiony blichtru naturalizm.
Kto śledzi moje wypociny, ten widzi, że rzadko, ostatnimi czasy zachodzę w miejsca, w sposób oczywisty piękne. Fascynuje mnie postindustrialna architektura, recykling i minimalizm. Klimat loftów, starych hal targowych oraz fabryk przyciąga mnie jak magnes. Być może dlatego, każdy wolny weekend, który spędzam w Warszawie, pożytkuje na Prawym Brzegu. Spacerując po byłych przemysłowych terenach, odwiedzając muzeum prl-u, czy też ( nałogowo już) zahaczając o Soho Factory, gdzie czuję się jak ryba w wodzie.

Dla kogo wycieczka po Pradze?
Nie przekonuje nikogo do Pragi, kto nie lubi takich klimatów, ten ich nie polubi, a estetyka ta wymaga zrozumienia i dystansu, ale przede wszystkim empatii. To nie są miejsca, gdzie mogłabym zabrać moją Babcie, która lubi, po prostu piękno ale jednocześnie jest to miejsce, numer jeden, w które zabiorę moich przyjaciół,  gdy odwiedza mnie w Warszawie. Podbnie jak ja, gdziekolwiek są starają się odnaleźć autentyczność, zrozumieć miasto i jego mieszkańców, myślę, ze tu dystans jest o wiele krótszy.

Spacer z przewodnikami po Starej Pradze ( Bazar Różyckiego) , Szmulcwiźnie oraz Soho
Jeśli udało mi się Was zaciekawić, zapraszam na relacje, z wczorajszych spacerów z przewodnikami, po zakamarkach Starej Pragi, Szmulowizny oraz Soho.


czwartek, 5 lutego 2015

Mój Mały Henryczek: Kunstforum Wiena wystawa Henry de Toulouse Lautreca

Toulouse Lautrec. Henry Moja miłość.

Są tacy artyści, którzy mimo iż odeszli dziesięciolecia temu, ciągle są nam bliscy, Nawet jeśli nigdy nie poznaliśmy ich na żywo, w naszej głowie posiadają status kogoś bliskiego. Mój Mały Henryczek, jak zwykłam nazywać go przez te wszystkie lata, mojej jednostronnej miłości, jest tego najlepszym przykładem.

zdjecie: dipresse

Od niepamiętnych czasów jego postać  przewijała się przez moje życie. Wszystko zaczęło się zwyczajnie, jak miliony innych spotkań dwojga ludzi, których losy przecięły się w prozaiczny sposób by na zawsze odmienić ich koleje, romantyzm tej opowieści, nie jest jednak oczywisty. W dniu naszego pierwszego spotkania, ja nie miałam nawet 10 lat, a mój biedny Henry nie żył już od ponad 100 ! Spotkanie jak nakazuje tradycja, narzucona przez hollywoodzkie schematy była prozaiczna, nudząc się jak to małe dziecko w supermarkecie, grzebałam w koszykach z kolorowymi książkami, tym sposobem trafiłam na album z reprodukcjami Chagalla i Lautreca. Wtedy właśnie zakochałam się w malarstwie. Nie mogłam wiedzieć, że ten jeden moment nudy, okropnego zimowego wieczora, w który zostałam wyciągnięta do spożywczego by pomóc w noszeniu siatek, stanie się przełomowym dniem w moim życiu...

  Estetyka ich tak przykuwała moją uwagę, że do dziś pamiętam wrażenie jakie na mnie zrobili. Kilka lat później, gdy na moją wioskę dotarł Internet, odnalazłam te obrazy, które zachwyciły mnie swoimi barwami pełnymi mojej ukochanej ochry (głębokiej ciepłej żółci)  i fantazyjnymi  kobiecymi strojami.

Jednak, dopiero, gdy przeczytałam jego biografię w pełni doceniłam jego prace. Zobaczyłam w tych dotychczas jedynie interesujących obrazach – wielką siłę charakteru. Małego człowieka, który mimo wszelkich przeciwieństw losu, osobistych tragedii, ponad wszystko stawiał swe twórcze pragnienie i oddawał się mu bez reszty.




W telegraficznym Skrócie- Henryczek - to..

Mój Mały Henryczek, nie był karłem, jak powszechnie zdarza się uważać. Był francuskim arystokratą, co potwierdzają trzy człony jego nazwiska, które w ówczesnym czasie potwierdzały posiadane posiadłości ziemskie: Toulouse –Lautrec de Montfa ( co po kolei oznacza miasto Tuluza, miasteczko Lautrec i wieś Montfa, wszystkie do dziś istnieją na południu Francji w obszarze Langwedocji-Russolion).  Przyszedł na świat jako dziecko bardzo bliskiego kuzynostwa; co nie było niczym szczególnym w arystokratycznych kręgach ówczesnej Europy. W jego przypadku jednak skończyło się tragicznie. We wczesnym dzieciństwie złamał wielokrotnie ręce oraz nogi, a rekonwalescencja, trwała miesiącami.  Ostatecznie wielokrotnie złamane kończyny, przestały rosnąć mniej więcej w wieku 12 lat. Malarz, do końca życia, pozostał więc wzrostu niewysokiego chłopca, o zbyt krótkich rękach i nogach.

Lautrec, nie musiał narzekać na brak pieniędzy, nie musiał pracować na własne utrzymanie, był jedynym dziedzicem pokaźnej fortuny. Pragnął jednak poznać prawdziwe życie. Sielanka paryskiej wsi, życie w zamku razem z bogatą matką, nie wystarczało jego spragnionej wrażeń młodzieńczej duszy. Tym sposobem trafił na Montmart, gdzie szczególnie pociągało go nocne życie. Tu obserwując tancerki, prostytutki i paryską cyganerię, zbierał materiały do swych dzieł. Założył tu swoją pracownie, a zaprzyjaźnione z nim kobiety lekkich obyczajów, pozwalały mu obserwować się podczas najintymniejszych czynności. On sam nie traktował ich przedmiotowo, dzięki temu dotarł w głąb półświatka dalej niż którykolwiek artysta wcześniej ( a ja powiedziałabym, że również i później). Uwieczniając obraz prostytutek w sposób dotychczas nieznany. Jego działa to prawdziwy zbiór reportaży. Sceny z porannej toalety, przymiarek strojów, prób tanecznych, ale przede wszystkim zakulisowych spotkań, rozmów i zwierzeń. Pokazuje on prostytutki, często w lesbijskim ujęciu. Poszukujące bliskości drugiego człowieka, starając się odnaleźć je w relacjach z kobietami, gdy mężczyźni przywodzili na myśl tylko najgorsze życiowe doświadczenia.

Sam Lautrec, mimo swego kalectwa, był kochankiem wielu, kobiet. Niektóre z nich malował wielokrotnie, nie mogąc wiedzieć, że obdarowuje je tym sposobem, prezentem najcenniejszym- nieśmiertelnością, której nie mógł dać Yviette Gilbert czy Jane Avrille, nawet najlepszy taniec.

Henry na żywo w Kunstforum Viena
Podczas mojego pobytu w Wiedniu, miałam okazje trafić na wystawę poświęconą Henrykowi, organizowaną w Kunstforum. Wystawa była cudowna bowiem obejmowała niemal wszystkie prace ukochanego artysty, zaczynając po najwcześniejsze jeszcze pełnych realizmu, poprzez szkice, rysunki i późne litografie kończąc. Byłam w wniebowzięta mogąc zobaczyć dzieła, które dotychczas widziałam jedynie w reprodukcji.

Jakie było moje zdziwienie, gdy okazało, się, że ta orcha, między innymi dzięki, której zakochałam się w jego dziełach jako dziecko, właściwie nie występuje w jego pracach, że w miejscu, tej reprodukowanej żółci, występuje, karton, o zwyczajnym brązowym odcieniu.
Wpatrywałam się z przejęciem, w te pociągnięcia pędzla, niedowierzając, że po tylu latach fascynacji „maleńkim” twórcą, mogę zobaczyć płótno, z którym obcował osobiście, na którym kolejne warstwy farby, kładły jego niewielkie ręce…

Ilekroć,  przychodziło mi w życiu pomysł by zwalić coś na karb choroby, przeziębienia, własnego niedołęstwa, stawał mi przed oczyma obraz tego małego –dzielnego człowieka, który, mimo przeciwności losu, udowodnił, że można, że wystarczy tylko chcieć. 

wtorek, 3 lutego 2015

O wiecznym wyczekiwaniu, pierwszej 30-stce i polonii wiedenskiej

Człowiek to dziwne zwierze, nie potrafi po prostu, żyć. Odwiecznie musi na coś wyczekiwać. JA tez nie jestem wolna od tej choroby, a może jeszcze bardziej niż inni wiecznie byłam nią obciążona. Odkąd pamiętam zawsze na coś czekałam.  Jeszcze na podwórku, bawiąc się z rówieśnicami jako mała  dziewczyneczka, myślałyśmy z rozmarzeniem mieszającym się ze strachem: o boże! jak to będzie gdy będziemy miały 7 lat i pójdziemy do szkoły!  W  szeregu stały już inne epokowe wydarzenia, jak :komunia, zieloną szkoła, pierwszy stanik... Później wyczekiwało się na pierwszy okres (myślałby ktoś!). Były tez dyskusje, aż po nieprzyzwoite godziny wieczorne, spędzające sen z powiek pytanie: kto już całował się z chłopakiem, czy też ( w licealnej ławie) pytanie które powracało niczym mantra, nie bez rumieńca na twarzy - kto jest już PO!? Zawsze był jakiś milowy punkt, który majaczył z przyszłości, na który czekało się w napięciu. Jakiś kolejny etap, który inicjował kolejny krok w dorosłość.



Bezsenne noce, spędzone na rozmyślaniach jak to będzie, gdy przyjdzie ten cudowny dzień naszej 18-nastki, która miała zmienić nas w dorosłych poważnych ludzi. Studniówki, która miała być najlepsza zabawą w życiu. Czy  magicznej 20-stki zamykającej dekadę nastolęctwa. Nie trudno zgadnąć, że  ani suma 18 ani 20 wiosen nie uczyniła mnie mądrzejszą, a studniówkowa noc do dziś śni mi się jako młodzieńczy koszmar. Mimo tych "sukcesów", z upływem czasu wcale nie odstąpiłam od dziecinnego zwyczaju. Jeszcze na studiach pamiętam jak gorączkowo obserwowaliśmy znajomych licytując: ten ma już licencjat, ten magistra, ten wziął ślub,o boże a ta  ma już dwójkę dzieci!?.

Mam wrażenie, że bez względu na wiek, tak długo jak długo,żyjemy w jakiejś społeczności nigdy nie będziemy wolni od tych porównań, obserwacji i mimowolnych wyczekiwani na kolejne życiowe etapy. Mimo, że teraz staram się nie myśleć o upływających latach, a kolejne milowe momenty,do których mam nadzieje, dotrzeć w przyszłości, są moimi osobistymi celami, nie wyznaczonymi przez systemowe życie, mimo to 3 - z przodu jest dla mnie wydarzeniem ważnym. Gdzieś tam z tyłu głowy mam listę celi, która ciągnie się i wieje metrami, z wielkim nagłówkiem "przed 30!". Nie raz zdarza mi się budzić w środku nocy i z przerażeniem patrzeć w sufit, z przyspieszonym oddechem i ciśnieniem przed zawałowym - myśleć : "kurwa nie zdążę!"

Moja paranoja 3-jki z przodu jest absolutna i nie raz jeszcze do niej wrócę. Temat ten na moment stał się wręcz namacalny -pierwsza osoba z mojego najbliższego otoczenia, przekroczyła ten magiczny próg.