czwartek, 20 listopada 2014

Pisanie lek na całe zło. Boje się schematów.

Są takie dni jak ten, gdy siedzę nad kubkiem gorącej herbaty i mimo woli dopada mnie marazm. Myślę, więc, że to dobry moment, by zebrać wszystko co przytrafiło mi się w ciągu minionego roku i spojrzeć na to cieplejszym wzrokiem. Jestem ambitna i surowa dla samej siebie. Może czasem za bardzo. Czasem tak bardzo, że nie pozwala mi to, cieszyć tym co mam.



W zeszłym roku o tej porze, moje życie było zupełnie inne. Czasem używam hiperboli i pisze o wielkich zmianach, o przełomach i innych nowych epokach. Ale gdy pisze o tym kim byłam w minionym roku, nie używam ani krzty przesady. W listopadzie 2013 roku, spakowałam wszystko co uznałam za słuszne i uciekłam z Polski. Postanowiłam, że muszę wziąć głęboki wdech, że nie mogę tak dłużej i jeśli nie chce zwariować, to muszę ułożyć sobie wszystkie klocki na nowo. Z daleka od wszystkich doradców, kochanych, wspierających, ale nie pozwalających żyć po swojemu.

Nauczona zostałam w dzieciństwie, że nie mam prawa do depresji, że gdy czuje, że się zaraz złamie, mam brać ścierkę do ręki i polerować, że tylko praca fizyczna pomaga wyleczyć się z głupich myśli. Świadoma, że nie mogę pozwolić sobie na bezsilność znalazłam pracę i oddałam się podróżą, pasji, na którą wcześniej nie miałam ani wystarczających funduszy, ani czasu.  Marzenie o dalekich podróżach, o zobaczeniu, tego, śmego i omego, było we mnie tak silne, że nie potrafiłam myśleć o niczym innym, jak o tym co zobaczę w każdy kolejny weekend tego i następnego roku. Każdą wolną chwilę poświęcałam, planom dotyczącym podroży, kupowałam bilety, sprawdzałam ceny przejazdów autobusowych i czytałam. Z tym łaknieniem podroży, było tak jak z atakiem obżarstwa zaraz po skończeniu drakońskiej diety. Wyrwanie się z relacji, w której żyjemy na głodzie naszych rozbujanych marzeń - musiało przynieść taki efekt. To trochę tak jakbym przerażona, że ktoś znów zamknie mnie w złotej klatce chciała "napodrożować się" na zapas. To bezsens, gdy patrzymy na to z boku, ale jeśli ktoś doświadczył takiej toksycznej relacji,  powinien znaleźć dla mnie trochę empatii.

Wszystko po to by zagłuszyć myśli. Nie chciałam rozliczać swojej przeszłości, nie zadawałam pytań, dotyczących tego co za mną. Miałam mglisty plan dotyczący przyszłości i jedno pragnienie, żyć tak by mieć z niego jak najwięcej przyjemności. I udało, się zrealizowałam plan w niemal stu procentach. Postanowiłam, że daje sobie przerwę na życie, że mam prawo nie robić nic ambitnego, mam prawo odreagować.

Zwieńczeniem, tych 9 miesięcy miała być 5 tygodniowa podróż do Stanów. Gdy nie udało mi się dostać wizy, byłam podłamana, Po drugiej odmowie byłam zbita z tropu, ale zaczęłam uświadamiać sobie, że być może to znak, że to szansa bym zaczęła, żyć na nowo. To znak od losu, że mam zawalczyć o polskie życie. Ponieważ nie zostało mi nic innego, idąc za sugestią, moich znajomych, Rozesłałam przeszło 150 cv, napisałam kilkadziesiąt wersji listu motywacyjnego i znalazłam prace. Wyśniło mi się marzenie. Zamieszkałam w stolicy, zajęłam się czymś co sprawia mi przyjemność, a weekendowo mogę zajmować się tym co sprawia mi prawdziwa satysfakcje ( czyli ubieraniem kobiet). W pedzie tym, zabrakło mi jednak czasu na to by pisać. By siąść czasem z kubkiem kawy, nad biurkiem i otworzyć nad klawiatura swoją duszę. By jak do myślodsiewni przelać wszystkie kotłujące się we wnętrzu kwestie, które bulgotają i duszą się w ciasnych granicach ludzkich skroni.

Siedzę tu więc dzisiaj, z kubkiem herbaty i myślę sobie, że jest mi w życiu bardzo dobrze, że mam prawo być z siebie zadowolona i powiedzieć to głośno.

Myślę też, o tym, jak zmieniają mi się z roku na rok priorytety. Jak łatwo popadam z dziecięcą naiwnością w kolejne etapy życia. Zeszłoroczne pragnienie odwiedzenia każdego zakątka ziemi, jest mi dziś zupełnie obce. Nie chce już wydawać wszystkiego na podróże, nie planuje każdego weekendu w trasie. Nie żałuje jednak żadnego funta wydanego na rajanerowskie bilety i tułaczki megabusem. Dziś jednak, bardziej zależy mi na tym, by dobrze żyć, by realizować swoje cele ( nie związane z konsumpcjonizmem) by rozwijać się i za kilka lat móc powiedzieć, że osiągnęłam to wszystko swoją ciężką praca.

Problem polega na tym jednak, że tak jak w zeszłym roku zachłysnęłam się podróżami, tak przez ostatni miesiąc żyłam pracą. Wychodziłam wcześnie rano i wracałam późno wieczorem, robiłam nadgodziny i myślałam, co tu jeszcze zrobić by było lepiej. Po raz kolejny zagubiłam równowagę. Gdy teraz nagle odwiedziłam rodzinne miasto, przyszło mi wziąć głęboki oddech. Miałam do dyspozycji cale cztery dni, poczułam, że ogarnia mnie marazm, a ja sama nie wiem co powinnam z sobą zrobić. Nie przywykłam do tego by się nudzić. Zawsze potrafiłam spędzać czas sama z sobą.  Uzmysłowiłam, sobie własnie jaki błąd dziś popełniam. Nie pisze. Wszystkie refleksje, dnia codziennego, spostrzeżenia, sentencje z książek, które czytam i emocje umykają mi. a wszystko co mi z tego zostaje  to kolejny dzień: śniadanie, praca, kolacja, rozmowa na skype i sen. Praca to za mało by uznać, że robi się coś sensownego. Uczucie marazmu musiało mnie dopaść.

Nie pozwalam sobie na załamania. Tym razem tez nie mogę. Kurwa jestem 25 letnia rozwódką, która doświadczyła, już pracy poniżej kwalifikacji, emigracji i odrzucenia. Przejścia ostatniego roku nauczyły mnie już, że nic mnie nie złamie. Depresja tym bardziej. Dlatego, postanowiłam, w ramach terapii wrócić do pisania. Zadanie domowe do odrobienia, pisać. Mam nowy cel, chciałabym, przeistoczyć to miejsce w lifestylowy blog, muszę wyjść ze schematu i przestać myśleć o moim the travel book wyłącznie jak o dzienniku podróży,mam bowiem do powiedzenia o wiele więcej...

Zawsze jestem w drodze, tylko nie zawsze dosłownie. Czasem literacko, czasem filmowo innym razem palcem po mapie, czasem na skype, maszeruje wiedeńskimi ulicami, albo przesiaduje w hiszpańskim, bądź londyńskim mieszkaniu moich bliskich, Obecnie bardziej brakuje mi tej literackiej przygody niż dosłownej wyprawy z pakowaniem plecaka i podrożą w nieznane. W przyszłym roku mimo wszystko chciałabym wybrać się gdzieś daleko. Bilety na ten rok już kupione, jednak oprócz tego chciałabym jeszcze czegoś. chociaż tak naprawdę nic mnie nie zaspokoi jesli nie zacznie mnie cieszyć to co robię. Muszę więc więcej pisać. By wreszcie wykrztusi z siebie wszystkie refleksje, które poddusiły mnie ostatnio i odebrały radość z odczuwania świata w pełni wszystkimi zmysłami.

Boże. nawet jeśli nie istniejesz, nie pozwól bym stała się częścią schematu.
Amen.

poniedziałek, 17 listopada 2014

Kraków z Belgami

Są ludzie, z którymi, czas nigdy nie mija banalnie, a najprostsze wyjście staje się wielką przygodą bo sami mimo woli przyciągają do siebie niecodziennych ludzi i wypadki. Tak jest z Oskarem, dziesiątki przypadków Anglii, potwierdzają regułę, nawet  spacer z nim  po Warszawie, miewa swoje niezwyczajne zakończenie… Gdy więc rzuciłam hasło: „odwiedźmy Wawel”, korzystając z miesiąca bezpłatnych rezydencji, mogłam się spodziewać, że coś nadprogramowego nas spotka. 



Do wycieczki, przyłączyli się znajomi Oskara z Jastrzębia, a oprócz nich, poznani przypadkiem na przystanku Belgowie,  ( w liczbie 8 sztuk), którzy niczym rzep przykleili się do nas na długie godziny. W niecodzienny dla ludzi zachodu szukając dzikich oszczędności. Przyjechali oni zwiedzić Kraków, jednak by było taniej zatrzymali się w Katowickim Qubusie ( to nie jest najtańszy obiekt na Śląsku). Chcieli spróbować polskiej kuchni, zależało im jednak na niskiej cenie, zaprowadziliśmy ich więc do Baru Melcznego. Nie była to jednak nowa wersja, kultowych starych stołówek, a prawdziwa jadłodajnia niczym wyciągnięta z kadrów Barei. Znaleziony lokal, mieścił się na Kazimierzu, serwował pyszne placki, pierogi i zupy. Wystrój, pozostał niezmienny od założenia obiektu, plastikowe (niegdyś białe) panele na ścianach, gumowe obrusy, do których można się było przykleić i drewniane rozklekotane stoły. Wszystko to było bardzo autentyczne. Belgowie jednak popatrzyli na nas z przerażeniem, nie dowierzając, że takie miejsca istnieją. Kobiety w popłochu uciekły i postanowiły poczekać na swoich mężów na zewnątrz. Nawet zerowa temperatura nie skłoniła ich do powrotu do środka.






 Kolejnym punktem na naszej mapie, była pijalnia piwa i wódki, tutaj konieczny postój na tatara i wódkę. To było już ponad ich siły. Przerażona Belgijka niemal z piskiem, wyskoczyła na mnie, czy nie zdaje sobie sprawy co jem? Czy nie wiem co to salmonella? Popatrzyłam na nią zaskoczona i zapytałam czy nie widzi, jak czyste jest to mięso. Pokiwała tylko z dezaprobatą  głową i powiedziała, że nic nie zje w tym brudnym, państwie.

No niestety, tak się nie mówi. Tym bardziej, gdy jest się posiadaczem, tak mało atrakcyjnej (brudnej i niezbyt bezpiecznej) stolicy. Krótka wymiana zdań na temat zdrowej żywności ucięła temat.  Miałam okazje jeść przez kilka miesięcy „cudowne” papierowe angielskie jedzenie, wiem ile się płaci za zdrowa żywność na zachodzie – pamiętam tez, nieobjęte restrykcjami unijnymi towary w lwowskich marketach. Na tym polu jestem bezlitosna. Nie lubię takich pustych teorii.





Koniec końców, Wawel o godzinie 13 – okazał się tak przepełniony, ze biletów dla nas już brakło. Pogoda była straszna, a Belgowie, wykazali głębokie zrozumienie dla Polskiej kultury, kończąc ostatecznie w McDonaldzie. Myślę, że nie prędką wrócą do Polski, a obraz Polski jako kraju trzeciego świata, będą odmalowywać przy każdej życiowej okazji, wykazując swe męstwo w postkomunistycznej dziurze, ocierając się o śmierć na Krakowskim Kazimierzu.


wtorek, 4 listopada 2014

"Jestem pusta jak ... zajezdania tramwajowa"

"Jestem tak pusta, ze można by wybudować w moim wnętrzu jedną katedrę gotycką, dwa domy handlowe, teatr, boisko i zajezdnię tramwajową"  T. Różewicz

Po moim wnętrzu hula wiatr. Powrót do domu miał przynieść regeneracje, a zrodził jedynie pytania, od których uciekam. Gdzie jest dom? Gdzie mi uciekły te lata? Co się stało z ostatnimi miesiącami? Stoję samotna, na pustyni własnych myśli i cicho łkam.

Nawet mnie dopada czasem jesienna depresja.