poniedziałek, 30 czerwca 2014

Moje Bezglutenowe inspiracje i Cheat meal



 Od powrotu z Hiszpanii, staram się jeść bezglutenowo. Nienawidzę wymyślonych diet, nie znoszę gdy się mnie ogranicza i czegokolwiek zakazuje. Nie mogłam więc narzucić sobie żadnej z dostępnych w sieci diet. Nie sprawdza się to zupełnie. Gdy tylko czegoś nie mogę - muszę to zrobić natychmiast!  Wymyśliłam więc, że zrezygnuje z tego co niepotrzebne i sama będę sobie szefem w doborze potraw i produktów odżywczych. Tym sposobem trafiłam na dietę bezglutenową. Zrezygnowałam z chleba, ciastek, produktów mącznych i makaronu, ciężko jednak było mi powiedzieć sobie - Nie NA ZAWSZE! Ta fraza doprowadza mnie z zasady do absolutnego paraliżu i przerażenia. Wczytując się, we wszystkie dietetyczne portale, motywatory dietetyczne i takie tam bzdety, natrafiłam na złoty środek: cheat meal. Czyli jak ja to nazywam po swojemu dzień wykroczeń/ dzień przestępstw. Takie własnie dni przestępstw, oglądacie przeważnie na moim blogu, co może dawać zakrzywiony obraz mojego stylu żywienia. Posty, pochodzą bowiem z weekendowych wypadów, kiedy to będąc w trasie daje sobie dyspensę na to wszystko czego normalnie nie jadam i nie pije!  Zasada jest jedna: jeśli czegoś bardzo chce mówię sobie - ok możesz, ale zjesz to w sobotę:) I działa! Wiem, że mogę więc nie świruje, a do soboty często mi mija zupełnie. Od chleba można się odzwyczaić, właściwie doszło do tego, że jak przychodzi sobota, a ja czuje zapach świeżego pieczywa, jestem znudzona na samą myśl, że miałabym je gryźć...:D Często więc kończy się na jakimś niewielkim lodzie, albo szejku z maca i szklance cydru.

Na co dzień, gotuje, bo lubię. Chociaż gotowanie dla samej siebie nie jest ani w połowie tak przyjemne jak gotowanie dla znajomych i bliskich, to mimo wszystko pierwiastek kreacji, który drzemie w tej czynności sprawia mi pewna frajdę:)

Wszystkim więc borykającym się, z problemami z wagą, polecam taką elastyczną formę diety i wykroczeń, a ja podrzucam Wam zdjęcia mojego codziennego jedzenia.

PS. Cydry są ok, ale tylko w soboty popołudniu:)



niedziela, 29 czerwca 2014

Londyn z Wiedeńskimi przyjaciółmi part 1. ( Londyńska Azja)

Czterodniową wizytę moich Najbliższych ( ich blog)  na londyńskim podwórku, z powodu nadmiaru wrażeń i atrakcji podzieliłam na dwie części. Być przewodnikiem po mieście, o którym myśli się jak o swoim, w którym ma się swoje ulubione zakamarki, sprawdzone budki z jedzeniem i zna się miejsca, gdzie serwują najlepszą ( i najtańszą!) kawę ( nie koniecznie w sturbackie) - jest wielką przyjemnością. Ma to jednak swoje minusy. Obraz miasta, który mam w głowie mimo woli, staram się przekazać moim gościom. Nie trudno zgadnąć, że miejsca, które były mi wstrętne już w styczniu, dziś obrzydły mi jeszcze bardziej ( pisałam o tym tu-> big ben...). Ponieważ sama miałam czas tylko weekend, mogłam zadecydować gdzie chce pójść razem z nimi, a co muszą zobaczyć muszą sami, bo żadna siłą mnie tam nie zaciągną:) 

Tym sposobem przeżyliśmy bardzo przyjemny i dość luźny, mimo intensywnego planu zwiedzania weekend. Post ten może posłużyć jako przykład dwudniowego poradnika,  jak liznąć Londyńskiego życia, w tak krótkim czasie. 

Sobotnim popołudniem ( po tym gdy moi Goście "zaliczyli już" Big Bena i West Minster Abbey oraz odprawę warty pod pałacem Buckingam), spotkaliśmy się pod National Gallery. Sobota to nie jest najlepszy dzień by razem z milionowym tłumem biegać po zatłoczonych salach, w których celem nie jest maraton z przepychankami, ale spokój i poszukiwanie zrozumienia w bajecznych kolorytach mistrzów z przeszłości. Omijamy więc tą atrakcje ( która w spokojny zwykły dzień niezwykle cenie), by zaliczyć te mniej oczywiste.  Miksując w tym dniu, miejsca absolutnie klimatyczne, o swoim własnym unikatowym uroku, jednak jednocześnie zupełnie od siebie rożne. Każde z tych czterech miejsc, mogło by uchodzić za inne miasto. Tak bowiem rożny jest ich klimat, ludność, architektura, a nawet zapachy! To doskonale obrazuje tez, jak różnorodny jest sam kochany, choć wcale nie piękny Londyn.

Pierwszym przystankiem był Chinatown. Tu na gwarnych ulicach, wśród skośnookich sprzedawców i turytów z Japonii i Chin ( najwyraźniej zachwyconych tą Londyńską Mini-Azją) można poczuć się jak na innym krańcu świata. Pomagają w tym nie tylko architektoniczne zdobienia nawiązujące do chińskich świątyń, sklepy z azjatycką żywnością, oraz chińskie kotki machające radośnie z wystaw sklepowych, ale przede wszystkim zapachy! Spacerując wśród oparów egzotycznych owoców, sprzedawanych na straganach, oraz aromatów unoszących się z dziesiątek azjatyckich knajp serwujących bardziej i mniej udane wersje azjatyckiej kuchni, zamykając oczy możemy bez trudu wyobrazić sobie, że to inny kraniec świata. 


Jeszcze ciągle z azjatyckim powietrzem w płucach teleportujemy się  metrem, na stacje Aldgate East, by pozostając na azjatyckim kontynencie, by odwiedzić Brick Lane. 



Brick Lane to miejsce, o którym pisałam wielokrotnie. Tutaj znów wiedzeni aromatami, tym razem z innych stron azjatyckiego kontynentu, mając w nozdrzach silną woń curry, przeciskamy się wśród tłumów. Podziwiamy kolejne nowe street-artowe nabytki, które powstają tu jak grzyby po deszczu. To równiez najlepsze miejsce by upolować coś na obiad. To jedno z tych miejsc gdzie na przestronnej hali targowej mają nam do zaoferowania, właściwie wszystko! To już w naszej gestii jest na jaką kuchnie tego dnia się zdecydujemy. 

Stąd tym razem autobusem z niedalekiej Liverpool Street, przemierzamy piękne City. To wielki kontrast, po ciasnych niskich uliczkach angielskiej robotniczej zabudowy dla najuboższych, pamiętającej początek XX wieku  - po szklane domy sięgające chmur o owalnych i szpiczastych kształtach, bajecznie pobłyskujących niebieskim światłem. Wyskakujemy z tego kultowego czerwonego autobusu, tu pod katedra świętego Pawła. Najcudniejszym budynkiem sakralnym tego miasta. 






Tradycyjna foto z budki!






Wysiedliśmy tu, by zobaczyć część miasta, którą uważam za największy jego atut. Jak pisałam wielokrotnie, eklektyzm architektoniczny nie jest najlepszą stroną tego miasta, które dwukrotnie doświadczyło niemal zupełnego zrównania z ziemią. Pierwszy raz podczas wielkiego pożaru w 1666 drugi raz  podczas bombardowań w czasie drugiej wojny światowej. Pierwsza tragedia zmiotła z miasta wszelkie starożytne, średniowieczne i renesansowe zabytki, druga zaś zapełniła miasto budowaną w szybkim tempie, tanią i byle jaką architekturą, która dziś usuwa się i zastępuje czymś funkcjonalniejszym i mniej rażącym dla oka. Wiele jednak architektonicznych okropieństw z lat 50 i 60 ciągle jeszcze, straszny na londyńskich ulicach. Gdy staniemy jednak na moście Milenium. To wszystko co napisałam powyżej nagle traci jakiekolwiek znaczenie. Tutaj, w tym jednym miejscu, na każdym odcinku tej londyńskiej kładeczki, widzimy miasto w najlepszej konfiguracji. Z tego punktu architektoniczny miks na całym widnokręgu, wydaje się bajeczny. Wyjątkowy. Nawet jeśli nie jest piękny (bo to określenie zupełnie nie pasuje do tego miasta) to jest interesujący i z tego  punktu ma prawo, a nawet święty obowiązek, zachwycić. Ponieważ to nie tylko podroż wizualna, ale i  zapachów, prowadzi nas słodka, osobliwa woń. Tu bez względu na porę roku, w powietrzu unosi się słodki zapach prażonych w lukrze migdałów, który dodaje całemu miejscu, dodatkowego waloru. 


Most Milenium wiedzie nas od Katedry św Pawła po Tate Moderrn ( galerie sztuki współczesnej zorganizowaną w starej elektrowni). To punkt obowiązkowy podczas wizyty w mieście. Osobiście mój ulubiony budynek. Nawet jeśli nie interesuje Was sztuka musicie zobaczyć jak zgrabnie cała bryła została przetworzona na nowoczesną galerię. Po za tym to najlepsze miejsc aby napić się kawy! Z ostatniego pietra, roztacza się przepiękny widok na całe miasto, warto tu przysiąść na chwile i rozkoszować się tym widokiem. 











Stąd po raz kolejny, teleportujemy się w inny świat. Wracamy pod katedrę i łapiemy metro w kierunku Camden Town, by tu w sobotni wieczór zakosztować najprawdziwszego nocnego życia. Są tu setki knajp, większość ludzi jednak decyduje się na imprezę w plenerze. Mu również zaopatrzeni w prowiant w pobliskim lidlu, udajemy sié nad klimatyczny kanał, gdzie czekają już moi londyńscy znajomi. Tu w wesołym gwarnym gronie spędzamy ostatnie godziny tego intensywnego dnia. Zagadani, zapominamy o czasie i odległościach  jakie musimy pokonać. Pozbawieni zostajemy ostatniego transportu do domu, kończymy wieczór iście mieszczański sposób, wracając czarną londyńską taksówką pod dom.


wtorek, 24 czerwca 2014

Angielska Codzienność. Zmiany

Podrzucam skrawki mojej angielskiej codzienności,bo niedługo przejdą do historii. Na kilka tygodni opuszczam Wyspę. Marzenie sie spełniło, nie dostałam wizy, ale moge spedzić troche czasu na własnym podwórku. Lubie to miejsce, w którym teraz jestem. Lubie codzienne rytuały, angielską pogodę, wodę z kranu i smak porannej kawy. Uwielbiam londyńskie soboty. Pikniki w parku i zabawę z moimi dziećmi w Polskiej szkole. Jednak... jednak, to w dalszym ciągu wszystko tylko wakacje od prawdziwego życia. Postanowiłam, że dam szanse Polsce, że zawalczę raz jeszcze o Polskie życie. Ale o planach opowiem innym razem. Dziś umieram z radości, bo niedługo wszystko co kocham ( no dobra prawie wszystko- w końcu Londyn pozostaje na swoim miejscu;/ - szit!) będzie na wyciągniecie ręki. Teraz jednak ciesze sie jeszcze tą zwyczajnością, moja, rutyna angielskich upalnych dni, które lubię i będę wspominac bardzo ciepło.



















poniedziałek, 23 czerwca 2014

"U wrót doliny"- czyli starania o wizę amerykańską, runda druga



Jeśli pisałam jaki czas temu ( mówiąc o warszawskiej ambasadzie) jako o miejscu Herbertowskiego „pojedynczego zbawienia” ( rodem z „u wrót doliny”) to myliłam się. Szkaradnie się miliłam.
Dopiero tu na Upper Brook Street nieopodal radosnego i gwarnego Hyde Parku. W zamożnej do bólu dzielnicy ambasad, pod amerykańskim gmachem rozgrywają się dantejskie sceny.
Atmosfera jest tak gęsta, że można by ja kroić nożem. Czuć tu niemal namacalnie, apokaliptyczny lęk, atmosferę życiowego zakrętu, którym obarczona jest każda z tych ludzkich istot, która stoi w tym kilkuset metrowym sznurze, udając koralik, w tej koli, z niepasujących do siebie różnokolorowych elementów, które maja tylko – jeden mianownik wspólny. 

Tu nawet powietrze zdaje się mieć inny smak, wydychane oszczędnie na pół wdechu, sparaliżowanych strachem, czekających w napięciu, wszystkich nacji bożego świata.
Przede mną stoi para Irańczyków. On obejmuje ją czule i pociesza. Szepce do ucha, że się uda, że tym razem będzie dobrze. Przekazują sobie z ust do ust słowa otuchy. Za mną Kongijczyk, który ukrywa zdenerwowanie huśtając się w raperskim rytmie z nogi na nogę. Afganistan, Pakistan, Bangladesz, Zimbabwe, Ukraina… Wszystko czego można by chcieć.
Przez chwile przeszło mi przez głowę, że reportaż, „w 80 dni dookoła świata nie wyjeżdżając z Londynu”, dałoby się bez problemu nakręcić tu, na tej jednej ulicy. Zahaczając o wszystkie najbardziej egotyczne krańce świata.

Stoję więc tam bezradna. Wypatruje tych paszportów, którymi machają stojący przede mną i z nudów liczę narodowości. Cały proces trwa wieki. Jeden sznur barwnych nacji , musi odstać swoje by u kresu dostać od pani w czarnym wdzianku ptaszka tuż przy nazwisku i następnie móc przenieść się do kolejki tuż obok, by tym razem czekać, na przejście przez cały skomplikowany system kontroli osobistej, by ostatecznie zasiąść na wielkiej sali, z ilością siedzeń mogącą konkurować z tą kinową! I wpatrywać się hipnotycznie w ekran, na którym wyświetlą się co trzydzieści sekund numerki. Ponieważ nie ma żadnej logiki, ani algorytmu dla wyświetlanych po kolei cyfr, trzeb śledzić wzrokiem szaleńca pojawiające się co chwila liczbowe kombinacje i z mokrymi od potu rękoma, sprawdzać co chwila, czy ten 351 to mój!? Nie nie.. spokojnie, 357… O boże to już to już.. Nie, nie, to tylko 356. Może za raz, to już, już… I tak w nieskończoność trwająca około 2 godzin. Stan nieprzemijającego napięcia, który paraliżuje i uniemożliwia napicie się kawy, ani wizytę w ubikacji.

Tu znów w jednym rzędzie siedzę z ludźmi z wszystkich kontynentów. Nikt tu nie jest wesoły, nikt nie żartuje, nie przegląda zrelaksowany kolorowych gazet, nie czyta książek. Nawet ulubiona londyńska czynność- przyklejanie się do wyświetlacza smartfonów, jakby została tu zapomniana. Wszyscy wpatrujemy się w ekran, zahipnotyzowani cyframi. Czekający na swój sądny moment, objawiający się krótkim piii zwiastującym wyświetlenie cyfrowej kombinacji.
Jest wyświetla się! Mój 357 numer, biegnę do okienka numer 13, składam odcisk palców, daje swoje dokumenty, zostawiam paszport i wracam, do „kinowej sali”, by oddać się po raz kolejny hipnotyzującej czynności.

Po niecałej godzinie, zostaje wezwana po raz drugi. Okienko numer 23. Nieźle- myślę sobie, same ulubione cyfry. Numer domu, Data urodzin, nie może być źle. Robię to co zawsze – szukam znaków, ze wszystko się ułoży.

Tu jeszcze chwalę pod okienkiem kotłuje się w kolejce, spotykam kobietę z Konga, która opowiada mi swoją historię. Ona dostała wizę, na rok, teraz czekam po kolejną. Patrzę na nią pogodnie i myślę, sobie, że nie może być źle. Podchodzę do okienka, zza szyby spogląda na mnie przemiły starszy pan. Zadaje kilka pytań. Interesuje go to co wszystkich moje studia, moja własność ( nieruchomość).  Dlaczego przyjechałam do UK? Czy chce zostać w Wielkiej Brytanii? Gdzie pracuje? Ile zabraniam? Jaki jest mój zwód wyuczony? Standardowo, pyta o Rosje i znajomych z którymi chce polecieć do USA. Ciągle wpatruje się w ekran monitora, jakby zaklęta była tam cała prawda. Jakby to co mam do powiedzenia było tylko dodatkiem, który i tak niczego nie rozstrzygnie. Na koniec pada pytanie o rozwód. Kiwa głowa, raz jeszcze sprawdza papiery. Myślę, sobie, udało się.

Odchodzi na chwile od biurka, wraca, raz jeszcze kontrolnie spogląda w monitor i … Powietrze gęstnieje. Ja nie oddycham, wargi mam tak suche, ze jeden grymas, rozrywa mi skórę. Czuje smak krwi napływającej do ust, ręka nerwowo mi drga, zaciskam więc ja w pięść raz z ogryzionymi z czerwonego lakieru paznokciami… Patrzę na niego udając, że to bez znaczenia.

Patrzy na mnie dobrotliwie i wypowiada zdanie, które mnie ogłusza. Nie wiem, co się dzieje, słyszę tylko swoje rozpaczliwe „Why..!!??” które wyrywa mi się z piersi, wyrzucone półprzytomnym rozpaczliwym głosem, nad którym nie mam kontroli. Drukuje dla mnie oświadczenie numer 214 (b) i przepraszająco kiwa głową. Dziękuje uprzejmie, zegnam się i odchodzę. Nie słyszę już nic.

Postanawiam, że zachowam spokój, że przeżyje wszystko z godnością jak dotychczas. To jednak silniejsze od postanowień. Islandzki naturalny krajobraz podsycił moje marzenie o dzikich antypodach Ameryki. Towarzystwo najbliższych przypominało mi jak dobrze mieć ich na wyciagnięcie ręki.
A tu jedno zdanie, przekreśla wszystkie wielomiesięczne plany. Niemalże widzę, jak nade mną niczym w disnejowskich kreskówkach, rozpływa się w powietrzu obłok z Wielkim Kanionem.. Wizje porannej kawy, spijanej w Sturbuksie z Martucha, sweet foci trzaskanych z ręki, na tle Guggenheima. Wspólnego joggingu w Central Parku, czy potajemnego nocnego podjadania z Jarkiem. Przełykam gorzkie łzy, nie pozwalam sobie na roztrząsanie tematu. Szybko szukam w głowie moich planów awaryjnych.

Teraz już wiem, że zrobiłam wszystko by plan A miał możliwość realizacji. Wychodzę smętnie szurając nogami, jako ta „zgrzytająca zębami’. Mijam na schodach kilkoro roześmianych, zapewne tych „śpiewających psalmy.’


Na szczęście nie jest to podział wieczysty, a ja za rok, stanę tu znów, czekając na swoje „’amerykanskie zbawienie”. Niestety już w innym składzie…