wtorek, 30 grudnia 2014

Katowice

Są takie miejsca na ziem, w których zakochujemy się od pierwszego spojrzenia i bez względu na upływający czas, darzymy tą sama estymą. Katowicki Nikiszowiec, to jedno z tych miejsc, o których zawsze myślę bardzo ciepło, którymi się chwale i odwiedzam gdy tylko jest okazja. Absorbujące mnie przez ostatnie miesiące warszawskie życie, nieco uniemożliwia, mi częstsze odwiedziny tej śląskiej perełki. Odwiedziny Oskara  były więc fantastyczną okazją, by zajrzeć ponownie do Szybu Wisona i przespacerować się po wyjątkowo ośnieżonym osiedlu.








sobota, 27 grudnia 2014

Święta. W poszukiwaniu domu


Święta to bardzo specyficzny czas. Jeśli tylko cokolwiek w naszym życiu rodzinnym jest nie tak, bardzo łatwo, wykluczyć się z całego tego świątecznego zamętu. W zeszłym roku, nie potrafiłam udźwignąć ciężaru świat. Wszystkie zmiany jakie przyniosły mi poprzedzające je miesiące były zbyt ciężkie, bym mogła udawać, że święta to wspaniały czas radości. Jednego roku straciłam dwa domy. Ten, który budowałam sama  rozpłynął się nie pozostawiając po sobie śladu, a ten prawdziwy, w którym wzrastałam, na wspomnienie, którego do dziś napływają mi do oczu łzy, właśnie się rozpadł,  właściwie podzielił na dwa, w których nie potrafiłam się odnaleźć. Nie mając sił by bawić się w budowanie własnego  na angielskim podwórku, zrobiłam to co najłatwiejsze wyjechałam podróż.
W tym roku nie było, takiej opcji. Musiałam zmierzyć się z przeciwnikiem. Tego pojedynku niestety nie mogłam oddać walkowerem. Nie dziwne więc, że w tym roku święta, były mi obojętne. Nie kupiłam choinki, nie zapaliłam światełek. Nasze warszawskie mieszkanie, nie epatowało światami.  Wspólną  wigilię natomiast,  zrobiłam w kilka minut, w sklepiku pod blokiem kupując barszcz w kartonie, pierogi, kilka krokietów i radioaktywną pange.




Wsiadałam do Polskiego busa niechętnie jak nigdy. Pierwszy raz rozumiałam co to znaczy nie chcieć świat. Nie czuć świąt, a nawet nie lubić ich! 
Wszystkie te doświadczenia, sprawiły, że przez ostatnie bez mała dwa lata trochę na podobieństwo Holly Goligthy, poczuwałam się by ciągle być w drodze i żadnego miejsce nie uznawać za swoje. 
Ciągle nie mogę pozbyć się tego uczucia. Nie potrafię już przywiązywać się do miejsc. Domy mam rozrzucone tam gdzie mam bliskich. Z domu jadę do domu. Krążąc miedzy domem dziadków, mieszkaniem rodziców, a warszawskim, skrawkiem podłogi który równie często zdarza mi się nazywać domem.
Ku mojemu zaskoczeniu, poczułam się w mieszkaniu rodziców jak mała dziewczynka. Znów było mi dobrze, gdzieś byłam u siebie. Zasypiając w blasku światełek, w drugi dzień świat, odnalazłam w sobie radość małego dziecka, wpatrując się w migoczące lampki, poczułam błogi spokój i szczęście.

Dziękuje:*

wtorek, 23 grudnia 2014

Świąteczna Warszawa


Warszawa na święta, zachwyca szczególnie. Ubrana w najgustowniejsze dekoracje, urzeka swoimi iluminacjami. Spacery po przyozdobionej światełkami starówce to w ostatnim tygodniu moje ulubione zajęcie:) Szukam byle pretekstu, by odwiedzić Nowy Świat, Krakowskie Przedmieście czy Mariensztat.

Uwielbiam to miasto. Nie kryje się z moją miłością jaką żywię do stolicy od wielu lat i mimo, że nosze mało zaszczytne miano Słoika, ciesze się, że mam okazję tu mieszkać i cieszyć codziennie oko urokiem tego miejsca.

Spacerując tak wśród świątecznych ozdób często wracam myślami do zeszłorocznych świat i mojej świątecznej wyprawy z  Mamą tropem Bożenarodzeniowych Targów zachodniej Europy i myślę, sobie z dumą, że ta nasza Warszawa wcale nie odstaje od zachodu, że pnie się do góry i mknie przed siebie ile sił w pucach, aż radość patrzeć!  Mam nadzieję, że z czasem nasze świąteczne targi, zasłużą na taką sama atencję europejskich turystów jak inne tego typu markety.

Kto nie był dawno w stolicy, ma zadanie domowe do odrobienia: odwiedzić ją teraz przystrojona w światełka jak najpiękniejsze kolie. Przejść się Nowym Światem, napić grzańca na świątecznym targu na Starym Mieście i zjeść pajdę swojskiego chleba ze smalcem i ogórkiem kiszonym w Świątecznej Wiosce pod Stadionem Narodowym, a później spalić kalorie na największym stołecznym lodowisku!

Korzystając z okazji życzę Wam wszystkim spokojnych, rodzinnych Świąt! I zapraszam w święta na moją retrospekcje z zeszłorocznego świątecznego tripu. Mam wrażenie, że minęły od niego lata świetlne, relacja powinna więc być wyważona i treściwa:) Zapraszam:*


piątek, 19 grudnia 2014

Warszawskie targi swiateczne II: Slow food, slow fashion& Bobby Burger i Hush

Patrząc na te zdjęcia mam wrażenie, że gdziekolwiek nie przyjdzie mi żyć, moje życie będzie wyglądać podobnie:) Poszukiwanie alternatywnych eventów, postindustrialnej architektury, jedzenia z food tracków i ludzi, z którymi można wymieniać się refleksjami bez końca. Poszukiwanie nowej jakości życia pod znakiem slow.





niedziela, 14 grudnia 2014

Świąteczne Warszawskie Targi, Soho Factory i Kasztanex

Miniony Weekend, minął mi pod znakiem targów. Warszawa aż kipiała od atrakcji. Ciężko było zdecydować się gdzie wybrać się najpierw, by zdążyć zobaczyć wszystko! Swoją drogą, cudownie jest żyć w mieście, które organizuje czas swoim mieszkańcom, które naprawdę żyje na miarę, prawdziwej Europejskiej stolicy.







niedziela, 7 grudnia 2014

Waraw Tattoo Convetion. Galeria Sztuki na Ludzkich ciałach.


Czekałam na ten konwent dziecko na pierwszą gwiazdkę. Byłam ciekawa, jak w stolicy wygląda ten event, jak go zorganizują, jak spisze się Torwar ( w którym byłam pierwszy raz). Warsaw Tattoo Convention trochę mnie zaskoczył.  Muszę przyznać, że lokalizacja mnie rozczarowała. Katowicki Szyb Wilsona  lepiej spełnił rolę przestrzeni wystawienniczej. Sami jednak wystawy, tym razem zachwycili mnie o wiele bardziej niż na zeszłorocznym Katowickim Tatto Feście.




poniedziałek, 1 grudnia 2014

Co z tym czasem! Grudniowe postanowienie

Chciałabym powiedzieć, że pochłonęło mnie życie, jednak nie będzie to prawda. Życie wsiąknęło mnie we wrześniu. wówczas, wszystkimi swoimi zmysłami odczuwałam stolice, zaglądałam w każdy zakątek i kolekcjonowałam doświadczenia. Teraz jednak, byłoby to nadużycie, prawda jest inna -przepadłam w otchłani pracy. Bezsensu, niczym machina, angażując się zbyt mocno w nieswoje projekty, które absorbowały mnie bez reszty.



Na szczęście, mam obok ludzi, którzy znają mnie na tyle, by zauważyć moje autodestrukcyjne zdolności. Wiedzą kiedy stanąć na mojej drodze w stronę przepaści i ( nawet jeśli boleśnie) to efektownie wstrząsnąć mną i zawrócić mój owczy pęd w stronę samozagłady.

Jestem z odzysku. Po kolejnych perturbacjach i zawiedzionych nadziejach, jednak tym razem nie miłosnych. Ile jeszcze sznytów człowiek musi się nabawić na tym ( niestety ciągle jeszcze nie gibkim, ani wątłym) ciele, by zacząć zmierzać w dobrą stronę?




Marazm, przed depresyjny stan i smutek, które dopadały mnie w listopadzie, były efektem tego idiotycznego zaangażowania, w coś co nie było tego warte. W tym wszystkim uciekły mi tygodnie, w których jak zawsze najbardziej pragnęłam pisać. Jest jedna stała w moim życiu, cokolwiek by się nie działo, musze systematycznie wyrzucać z siebie myśli, inaczej leżą odłogiem, ciążą, aż zmieniają się w kompostnik, który kadzi cały organizm.

Wygrzebuje się właśnie z szamba własnych myśli. Poszatkowanych refleksji, którym nie dałam dojrzeć i przemyśleń, które porzuciłam w pól słowa. Grudniowe postanowienie, : pisać!

Jest o czym, bo czytam dużo, tramwajowe przejażdżki, to randka z najcudniejszymi tego świata: Pawlikowska, Cat Mackiewicz, Gombrowicz, Słonimski, Hłasko, Fitzgerald Scott. Oprócz tego Warszawa, z której staram się korzystać ile mogę i opowieści, z minionych podróży, które przerwałam w pól słowa i do których pragnę wrócić zanim cała świeżość spostrzeżeń zgnije w odmętach pamięci.



Chce do Was mówić o Warszawie, w której się zakochuje i Katowicach, które dopiero tu zrozumiałam, jak bardzo mi są drogie.

Nie odchodźcie proszę.

czwartek, 20 listopada 2014

Pisanie lek na całe zło. Boje się schematów.

Są takie dni jak ten, gdy siedzę nad kubkiem gorącej herbaty i mimo woli dopada mnie marazm. Myślę, więc, że to dobry moment, by zebrać wszystko co przytrafiło mi się w ciągu minionego roku i spojrzeć na to cieplejszym wzrokiem. Jestem ambitna i surowa dla samej siebie. Może czasem za bardzo. Czasem tak bardzo, że nie pozwala mi to, cieszyć tym co mam.



W zeszłym roku o tej porze, moje życie było zupełnie inne. Czasem używam hiperboli i pisze o wielkich zmianach, o przełomach i innych nowych epokach. Ale gdy pisze o tym kim byłam w minionym roku, nie używam ani krzty przesady. W listopadzie 2013 roku, spakowałam wszystko co uznałam za słuszne i uciekłam z Polski. Postanowiłam, że muszę wziąć głęboki wdech, że nie mogę tak dłużej i jeśli nie chce zwariować, to muszę ułożyć sobie wszystkie klocki na nowo. Z daleka od wszystkich doradców, kochanych, wspierających, ale nie pozwalających żyć po swojemu.

Nauczona zostałam w dzieciństwie, że nie mam prawa do depresji, że gdy czuje, że się zaraz złamie, mam brać ścierkę do ręki i polerować, że tylko praca fizyczna pomaga wyleczyć się z głupich myśli. Świadoma, że nie mogę pozwolić sobie na bezsilność znalazłam pracę i oddałam się podróżą, pasji, na którą wcześniej nie miałam ani wystarczających funduszy, ani czasu.  Marzenie o dalekich podróżach, o zobaczeniu, tego, śmego i omego, było we mnie tak silne, że nie potrafiłam myśleć o niczym innym, jak o tym co zobaczę w każdy kolejny weekend tego i następnego roku. Każdą wolną chwilę poświęcałam, planom dotyczącym podroży, kupowałam bilety, sprawdzałam ceny przejazdów autobusowych i czytałam. Z tym łaknieniem podroży, było tak jak z atakiem obżarstwa zaraz po skończeniu drakońskiej diety. Wyrwanie się z relacji, w której żyjemy na głodzie naszych rozbujanych marzeń - musiało przynieść taki efekt. To trochę tak jakbym przerażona, że ktoś znów zamknie mnie w złotej klatce chciała "napodrożować się" na zapas. To bezsens, gdy patrzymy na to z boku, ale jeśli ktoś doświadczył takiej toksycznej relacji,  powinien znaleźć dla mnie trochę empatii.

Wszystko po to by zagłuszyć myśli. Nie chciałam rozliczać swojej przeszłości, nie zadawałam pytań, dotyczących tego co za mną. Miałam mglisty plan dotyczący przyszłości i jedno pragnienie, żyć tak by mieć z niego jak najwięcej przyjemności. I udało, się zrealizowałam plan w niemal stu procentach. Postanowiłam, że daje sobie przerwę na życie, że mam prawo nie robić nic ambitnego, mam prawo odreagować.

Zwieńczeniem, tych 9 miesięcy miała być 5 tygodniowa podróż do Stanów. Gdy nie udało mi się dostać wizy, byłam podłamana, Po drugiej odmowie byłam zbita z tropu, ale zaczęłam uświadamiać sobie, że być może to znak, że to szansa bym zaczęła, żyć na nowo. To znak od losu, że mam zawalczyć o polskie życie. Ponieważ nie zostało mi nic innego, idąc za sugestią, moich znajomych, Rozesłałam przeszło 150 cv, napisałam kilkadziesiąt wersji listu motywacyjnego i znalazłam prace. Wyśniło mi się marzenie. Zamieszkałam w stolicy, zajęłam się czymś co sprawia mi przyjemność, a weekendowo mogę zajmować się tym co sprawia mi prawdziwa satysfakcje ( czyli ubieraniem kobiet). W pedzie tym, zabrakło mi jednak czasu na to by pisać. By siąść czasem z kubkiem kawy, nad biurkiem i otworzyć nad klawiatura swoją duszę. By jak do myślodsiewni przelać wszystkie kotłujące się we wnętrzu kwestie, które bulgotają i duszą się w ciasnych granicach ludzkich skroni.

Siedzę tu więc dzisiaj, z kubkiem herbaty i myślę sobie, że jest mi w życiu bardzo dobrze, że mam prawo być z siebie zadowolona i powiedzieć to głośno.

Myślę też, o tym, jak zmieniają mi się z roku na rok priorytety. Jak łatwo popadam z dziecięcą naiwnością w kolejne etapy życia. Zeszłoroczne pragnienie odwiedzenia każdego zakątka ziemi, jest mi dziś zupełnie obce. Nie chce już wydawać wszystkiego na podróże, nie planuje każdego weekendu w trasie. Nie żałuje jednak żadnego funta wydanego na rajanerowskie bilety i tułaczki megabusem. Dziś jednak, bardziej zależy mi na tym, by dobrze żyć, by realizować swoje cele ( nie związane z konsumpcjonizmem) by rozwijać się i za kilka lat móc powiedzieć, że osiągnęłam to wszystko swoją ciężką praca.

Problem polega na tym jednak, że tak jak w zeszłym roku zachłysnęłam się podróżami, tak przez ostatni miesiąc żyłam pracą. Wychodziłam wcześnie rano i wracałam późno wieczorem, robiłam nadgodziny i myślałam, co tu jeszcze zrobić by było lepiej. Po raz kolejny zagubiłam równowagę. Gdy teraz nagle odwiedziłam rodzinne miasto, przyszło mi wziąć głęboki oddech. Miałam do dyspozycji cale cztery dni, poczułam, że ogarnia mnie marazm, a ja sama nie wiem co powinnam z sobą zrobić. Nie przywykłam do tego by się nudzić. Zawsze potrafiłam spędzać czas sama z sobą.  Uzmysłowiłam, sobie własnie jaki błąd dziś popełniam. Nie pisze. Wszystkie refleksje, dnia codziennego, spostrzeżenia, sentencje z książek, które czytam i emocje umykają mi. a wszystko co mi z tego zostaje  to kolejny dzień: śniadanie, praca, kolacja, rozmowa na skype i sen. Praca to za mało by uznać, że robi się coś sensownego. Uczucie marazmu musiało mnie dopaść.

Nie pozwalam sobie na załamania. Tym razem tez nie mogę. Kurwa jestem 25 letnia rozwódką, która doświadczyła, już pracy poniżej kwalifikacji, emigracji i odrzucenia. Przejścia ostatniego roku nauczyły mnie już, że nic mnie nie złamie. Depresja tym bardziej. Dlatego, postanowiłam, w ramach terapii wrócić do pisania. Zadanie domowe do odrobienia, pisać. Mam nowy cel, chciałabym, przeistoczyć to miejsce w lifestylowy blog, muszę wyjść ze schematu i przestać myśleć o moim the travel book wyłącznie jak o dzienniku podróży,mam bowiem do powiedzenia o wiele więcej...

Zawsze jestem w drodze, tylko nie zawsze dosłownie. Czasem literacko, czasem filmowo innym razem palcem po mapie, czasem na skype, maszeruje wiedeńskimi ulicami, albo przesiaduje w hiszpańskim, bądź londyńskim mieszkaniu moich bliskich, Obecnie bardziej brakuje mi tej literackiej przygody niż dosłownej wyprawy z pakowaniem plecaka i podrożą w nieznane. W przyszłym roku mimo wszystko chciałabym wybrać się gdzieś daleko. Bilety na ten rok już kupione, jednak oprócz tego chciałabym jeszcze czegoś. chociaż tak naprawdę nic mnie nie zaspokoi jesli nie zacznie mnie cieszyć to co robię. Muszę więc więcej pisać. By wreszcie wykrztusi z siebie wszystkie refleksje, które poddusiły mnie ostatnio i odebrały radość z odczuwania świata w pełni wszystkimi zmysłami.

Boże. nawet jeśli nie istniejesz, nie pozwól bym stała się częścią schematu.
Amen.

poniedziałek, 17 listopada 2014

Kraków z Belgami

Są ludzie, z którymi, czas nigdy nie mija banalnie, a najprostsze wyjście staje się wielką przygodą bo sami mimo woli przyciągają do siebie niecodziennych ludzi i wypadki. Tak jest z Oskarem, dziesiątki przypadków Anglii, potwierdzają regułę, nawet  spacer z nim  po Warszawie, miewa swoje niezwyczajne zakończenie… Gdy więc rzuciłam hasło: „odwiedźmy Wawel”, korzystając z miesiąca bezpłatnych rezydencji, mogłam się spodziewać, że coś nadprogramowego nas spotka. 



Do wycieczki, przyłączyli się znajomi Oskara z Jastrzębia, a oprócz nich, poznani przypadkiem na przystanku Belgowie,  ( w liczbie 8 sztuk), którzy niczym rzep przykleili się do nas na długie godziny. W niecodzienny dla ludzi zachodu szukając dzikich oszczędności. Przyjechali oni zwiedzić Kraków, jednak by było taniej zatrzymali się w Katowickim Qubusie ( to nie jest najtańszy obiekt na Śląsku). Chcieli spróbować polskiej kuchni, zależało im jednak na niskiej cenie, zaprowadziliśmy ich więc do Baru Melcznego. Nie była to jednak nowa wersja, kultowych starych stołówek, a prawdziwa jadłodajnia niczym wyciągnięta z kadrów Barei. Znaleziony lokal, mieścił się na Kazimierzu, serwował pyszne placki, pierogi i zupy. Wystrój, pozostał niezmienny od założenia obiektu, plastikowe (niegdyś białe) panele na ścianach, gumowe obrusy, do których można się było przykleić i drewniane rozklekotane stoły. Wszystko to było bardzo autentyczne. Belgowie jednak popatrzyli na nas z przerażeniem, nie dowierzając, że takie miejsca istnieją. Kobiety w popłochu uciekły i postanowiły poczekać na swoich mężów na zewnątrz. Nawet zerowa temperatura nie skłoniła ich do powrotu do środka.






 Kolejnym punktem na naszej mapie, była pijalnia piwa i wódki, tutaj konieczny postój na tatara i wódkę. To było już ponad ich siły. Przerażona Belgijka niemal z piskiem, wyskoczyła na mnie, czy nie zdaje sobie sprawy co jem? Czy nie wiem co to salmonella? Popatrzyłam na nią zaskoczona i zapytałam czy nie widzi, jak czyste jest to mięso. Pokiwała tylko z dezaprobatą  głową i powiedziała, że nic nie zje w tym brudnym, państwie.

No niestety, tak się nie mówi. Tym bardziej, gdy jest się posiadaczem, tak mało atrakcyjnej (brudnej i niezbyt bezpiecznej) stolicy. Krótka wymiana zdań na temat zdrowej żywności ucięła temat.  Miałam okazje jeść przez kilka miesięcy „cudowne” papierowe angielskie jedzenie, wiem ile się płaci za zdrowa żywność na zachodzie – pamiętam tez, nieobjęte restrykcjami unijnymi towary w lwowskich marketach. Na tym polu jestem bezlitosna. Nie lubię takich pustych teorii.





Koniec końców, Wawel o godzinie 13 – okazał się tak przepełniony, ze biletów dla nas już brakło. Pogoda była straszna, a Belgowie, wykazali głębokie zrozumienie dla Polskiej kultury, kończąc ostatecznie w McDonaldzie. Myślę, że nie prędką wrócą do Polski, a obraz Polski jako kraju trzeciego świata, będą odmalowywać przy każdej życiowej okazji, wykazując swe męstwo w postkomunistycznej dziurze, ocierając się o śmierć na Krakowskim Kazimierzu.


wtorek, 4 listopada 2014

"Jestem pusta jak ... zajezdania tramwajowa"

"Jestem tak pusta, ze można by wybudować w moim wnętrzu jedną katedrę gotycką, dwa domy handlowe, teatr, boisko i zajezdnię tramwajową"  T. Różewicz

Po moim wnętrzu hula wiatr. Powrót do domu miał przynieść regeneracje, a zrodził jedynie pytania, od których uciekam. Gdzie jest dom? Gdzie mi uciekły te lata? Co się stało z ostatnimi miesiącami? Stoję samotna, na pustyni własnych myśli i cicho łkam.

Nawet mnie dopada czasem jesienna depresja.


sobota, 4 października 2014

Czas na zmiany - czyli? Zostałam Warszawianką, żegnaj Anglio!



Co się ze mną dzieje? Czas na zmiany.
Przyjechałam ponownie do polskiej stolicy pod koniec sierpnia. nerwowo odliczając dni do odlotu. Nie chciałam wracać do UK. Wyjeżdżając z wyspy zostawiłam sobie furtkę. Wzięłam urlop bezpłatny i powiedziałam, że wrócę, chyba, że... - zdarzy się cud. I co? ZDAŻYŁ SIĘ:) Zostałam w Polsce. W Stolicy. W Warszawie. Została Warszawianką. Sen się ziścił.


Zawsze myślałam, że najwspanialszym doznaniem, są świrujące w brzuchu motyle  i pełne uroku posyłane z ukrycia spojrzenia. Guzik prawda! To nic w porównaniu z uczuciem satysfakcji jaką daje spełnione marzenie. Osiągnięty cel. Świadomość, że zrobiło się wszystko by zawrócić bieg rzeki. By raz jeszcze zmienić wszystko i rozdać karty po swojemu. Udało się. Jestem. Co prawda nie udałoby się gdyby nie blisko tuzin ludzi, którzy wspierali mnie w tej decyzji. Za te setki przegadanych godzin dziękuje po stokroć!

Och Stolico!
Nigdy nie byłam tak szczęśliwa. Od 5 tygodni mieszkam w Warszawie. Codziennie napawam się jej urokiem, Każdego poranka na nowo rozkochuje mnie w sobie, kładę się spać zadurzona w niej bardziej i bardziej i bardziej... Chce tu zostać. Jest mi dobrze. Spełniam się, Czuje pierwszy raz od dawna, że jestem w dobrym miejscu.


.
Co będzie z Blogiem?
Zaopatrzona w Internet wracam do blogowania. 5 tygodni internetowej posuchy dało mi się nieźle we znaki. Warszawa jednak zrekompensowała mi te braki wypełniając aż po brzegi czas prawdziwym ( nie wirtualnym) życiem.
Life-stylowe blogi, zmieniają się razem, z blogerem. The Travel Book również przejdzie pewną przemianę. Konwencja się nie zmieni, będzie o poszukiwaniu radości w życiu, podróżach, literaturze i jedzeniu. Z tapety zniknie co prawdy Anglia ( na całe szczęście!) ale na jej miejscu pojawi się Warszawa, będę relacjonować kolejne etapy oswajania się z tym miastem, które nie przestaje mnie fascynować i które odkrywam nieustannie. Będzie też więcej o sztuce i literaturze. Najcudniejszym zrządzeniem losu mieszkam obecnie naprzeciwko biblioteki i każdego dnia spędzam 2 godziny w komunikacji miejskiej. Czas ten traktuje jak schadzki z najbardziej ujmującymi mężczyznami minionej epoki, zaczytując się przez cały wrzesień w pana Hłasko...i troszeczkę w Fitzgeraldzie Scott-cie.

Czas na retrospekcje
Na spokojnie więc będę mogła przeplatać warszawskie opowieści, z retrospekcjami z podróży, których ciągle nie udało mi się zrelacjonować w pełni. Powoli więc, będę opowiadać o zeszłorocznym Petersburgu i Krajach Nadbałtyckich, Wyprawie na Nordkkapp, dokończę relacje z Walencji i zrelacjonuję w pełni Islandzką przeprawę.



Podróżnicze Plany na najbliższy czas?
Stęskniłam się za Polską. Po powrocie z Anglii zrobiłam sobie rachunek sumienia, z którego czarno na białym wyszło mi jak mało miejsc w swoim życiu odwiedziłam w Polsce. Uznałam, że czas to zmienić, to jednak rozprawa na kiedy indziej. Nie byłabym sobą bez podróżniczych planów na najbliższe miesiące, oprócz Polski, szykuje się kilka lotów. Bilety już kupione. Za miesiące jadę do Berlina, Sylwestra spędzam z Przyjaciółmi w Wiedniu, Bratysławie i Budapeszcie. Na Wielkanoc natomiast odwiedzę stare śmieci w UK. W planie kilka miejsc, których nie zdążyłam zobaczyć podczas mojego pobytu w Anglii, a także objazd Szkocji w sprawdzonej na Islandii najlepszej ekipie.

Tyle na dziś.
Spodziewajcie się lawiny słów. ( i tu i na buszującym...)
Jestem zwierzęciem piszącym - to nieuleczalne bez względu na wiek i miejsce zamieszkania.
Pozdrawiam Ciepło!

sobota, 13 września 2014

Pierwsze spotkanie z Pragą

Naczytałam się o Prawym Brzegu: "że brzydki, że piękny, że niebezpieczny, że niewart godziny, ze  hipsterski, że nudny, ... itd".  Co mnie jednak szczególnie zafascynowało? Kilka artykułów, w których znalazłam porównanie do Berlinskiego Kreuzberga czy Londyńskiego Camden Town, bądź Brick Lane, chciałam sprawdzić czy to możliwe, by Warszawiacy wspięli się na taki poziom "awangardy"? Czy niszowy znaczy już w stolicy hipsterski? Czy, którekolwiek z wiszących w chmurze przymiotników można w ogóle przypisać tej dzielnicy, czy może to dopiero ambitne wizje i aspiracje. Gdy przekraczałam schodziłam z mostu, stawiając pierwsze kroki na Prawym Brzegu, spodziewałam się wszystkiego, oprócz tego co naprawdę zastałam..






sobota, 6 września 2014

Imieniny Jolii Bordo - czyli Śniadaniowe Targi na Żoliborzu

Londyn z całym swoim okropieństwem, ma niezaprzeczalnie wiele mocnych stron. Do jednej z nich należy parkowe życie. To miasto, w którym ludzie spragnieni spokoju i zieleni uciekają do parków, gdzie spokojnie mogą odreagować stres minionego tygodnia. Cieszyć się słońcem, piknikować. Te zwyczaje niezwykle przypadły mi do gustu, szybko odnalazłam w Warszawie miejsca, w których można beztrosko wylegiwać się na trawie i posilić się jedzeniem z food traców. Warszawa rozwija się gównie dzięki tego typu oddolnym inicjatywom - Urodziny Joli Bordo, to jeden z przykładów, takiego działania. Pod tą enigmatyczną nazwą kryją się fantastyczne targi śniadaniowe na bajecznie zielonym Żoliborzu. Targi, które nie tylko, niczym nie ustępują Londyńskim, ale pod względem oprawy oraz poziomu serwowanych potraw, niejednokrotnie przewyższają Londyn - nie słynąc zresztą z najlepszej kuchni. Ja nie kryje swego zachwycenia i jak w amoku, kolejny juz weekend spędzam na Żoliborzu.