sobota, 15 lutego 2014

Bruksela - miasto poszukujące własnej tożsamości

Przed wyjazdem do Belgi zdałam sobie sprawę, że oprócz historycznej świadomości, która zawsze gdzieś majaczy w mej jaźni, nic, ale absolutnie nic nie kojarzy mi się z tym krajem. To dla mnie literackie pustkowie. Po za jednym jedynym zasłyszanym zdaniem u Agaty Christi, która pytała : "Dlaczego nie miałabym zrobić swoim detektywem Belga?", żadna literacka fabuła nie przychodziła mi do głowy.




Mój osobisty stosunek do Belgii przed wyjazdem
Właściwie, nie miałam z tym państwem, żadnych skojarzeń, jedyne jakie przychodziło mi na myśl, było pejoratywnym odczuciem z dzieciństwa, bowiem był to kraj, który zabrał mi na długie lata ( w dziecięcym sposobie postrzegania czasu)  mojego Tatka, który pracował tam gdy byłam małym dzieckiem. Był to więc kraj, którego moje małe serduszko trzy, cztero, i pięcioletniego dziecka nie znosiło najbardziej i kojarzyło tylko z tym przykrym wydarzeniem. Po studiach historycznych, stałam się bogatsza o świadomość toczących się na tych ziemiach bitew, wielkiej angielskiej glorii  i jednocześnie największej francuskiej porażki pod Waterloo, oraz orających bezlitośnie  tą ziemie dwóch światowych wojen ze słynną bitwą pod Ypres i makami kwitnącymi na polach Flandrii.

W dalszym ciągu jednak, wszystko to czyniło, ten kraj miejscem bez wyrazu. Dopiero podczas mojej fascynacji secesją zachłysnęłam się cudowną twórczością Henryka Van de Velde oraz Horta. Pierwszy z nich tworzył jednak, głównie po za granicami swego kraju.

Bruksela była dla mnie jak czysta karta, nie miałam wobec niej żadnych oczekiwań uznałam więc, że skoro niczego od niej nie oczekuje, nie mogę się rozczarować. Myliłam się, jednak, świadomość, że odwiedza się miejsce, które pełni tak zaszczytną funkcję, jak bycie stolicą Unii Europejskiej, siłą rzeczy podświadomie choćby karze nam oczekiwać czegoś więcej, mówiąc potocznie - "czegoś WOW".

piątek, 14 lutego 2014

Plany i retrospekcje



Dziękuje:*
Dziękuję! Jestem zaskoczona Waszym odzewem na mojego ostatniego posta, szczerze powiedziawszy, nie sądziłam, że aż tyle osób tu zagląda. Oprócz komentarzy na blogu i na facebooku, dostałam od Was masę prywatnych wiadomości! Dziękuję za wsparcie, ciepłe słowa i Wasze historie z emigracji, to cudownie mieć takich czytelników! Żeby nie przedłużać, chciałam Wam tylko powiedzieć, że jest mi już lepiej i na razie żadnych powrotów na dłużej do Polski nie planuje. Dzisiejszy post będzie właśnie o tym, czego możecie się przez najbliższe pół roku na tym blogu spodziewać, czyli o moich planach od tej chwili aż po koniec sierpnia.

Podsumowań na razie nie będzie
Ponieważ przemilczałam kwestie noworocznych podsumowań i planów, teraz chciałabym zapoznać Was z moją ponad półroczną wizją przyszłości. Podsumowań, żadnych na razie nie czynie, przede wszystkim dlatego, że mój rok jeszcze się nie skończył. Rozpoczęłam go 31 marca i taką też datę przyjmuje za początek nowego życia na własnych zasadach. Wówczas na pewno zorganizuje podsumowanie tych szalonych 12 miesięcy.

Plany
Jak pisałam w niedziele, staram się ostatnimi czasy nie tworzyć wizualizacji całej reszty swojego życia. Sparzona roztropnie planuje najbliższe miesiące, nie przywiązując się jednak zbyt silnie do tych wizji, żeby rozczarowanie jeśli coś pójdzie nie tak, nie było zbyt silne.


Moje europejskie plany na najbliższe miesiące
Mam wiele planów na najbliższe miesiące, w lutym razem z Karolą jedziemy do Cardiffu, poznawać uroki zielonej Walii. Marzec rozpoczynam lotem do Polski, na który czekam z największym utęsknieniem. W połowie marca wyruszam z Oskarem ( którego możecie znać z moich postów z Walencji) na 10 dniową wyprawę po Hiszpanii,  pragnę zobaczyć na własne oczy świętowane w Walencji Fallas, którego nie udało mi się zobaczyć podczas zeszłorocznej podróży oraz przede wszystkim Barcelonę, o której marze i śnie od pięciu lat. Jeśli wszystkie plany dopiszą, to nie wykluczone, że uda nam się również zajrzeć do maleńkiej Andory i katalońskiego domu Salwadora Dalii w Cadaques i Figures. Pierwsze dni w Barcelonie spędzę sama, szukam więc noclegu, jeśli ktoś z czytelników, mógłby mnie przenocować było by miło, jeśli nie będę szukać przez Couchsurff. W ostatnim tygodniu marca razem z Karolą zobaczymy na żywo - ostatni w tej europejskiej trasie koncertow koncert mojego ukochanego One Republic z ich albumem Native! W  kwietniu razem z Oskarem, który zawita do mojego Londynu, oprócz rozlicznych Angielskich podbojów, planujemy weekendowy wypad do Paryża, by skorzystać z wszystkich zniżek ( a właściwie wolnych wstępów), które nam przysługując przed ukończeniem 25 roku życia, było by idiotyzmem nie skorzystać z takiej okazji. Święta planuje spędzić tutaj, jeśli to tylko możliwe pracowicie. W maju natomiast mam nadzieje, gościć tu moich Rodzicieli i razem z nimi udać się megabusem do belgijskiego Namure, by odwiedzić miejsca, które mój Tatek darzy sentymentem, w  których pracował, gdy byłam malutka. Jeśli szczęście dopisze, zahaczymy również o Luksemburg, do którego stamtąd jedynie godzinka drogi. Maj to również czas, gdy obchodzę swoje urodziny, chciałabym więc zjechać na kilka dni do Polski i oprócz świętowania,  załatwić niedająca mi spokojnie spać sprawę wizy ( ale o tym za moment). W czerwcu będę tu gościć moich najmilszych Martuche i Jarka, z którymi na 5 dni ruszamy dziesięcio-osobową ekipą na  Islandię. Wracamy przez Edynburg ( nie sądziłam, że jeszcze tam wrócę) skąd przetransportuje się z powrotem do Londynu. Skąd na początku lipca ruszę do Polski, po to tylko by ( mam nadzieje) - odlecieć 7 lipca do Stanów i przeżyć przygodę swojego życia na trasie swoich marzeń..


American Dream
Wszystkie bilety lotnicze mam już kupione. Ten islandzkie nawet już od pól roku! Jednak najbardziej nurtująca mnie sprawą jest wyprawa do Ameryki, która z przyjaciółmi ( Marta i Jarkiem) nazwaliśmy American Dream. Podróż ta ma obejmować wstępny rekonesans tego kontynentu, który dla nas wszystkich jest zupełnie nowy, nieznany i absolutnie wymarzony! Planujemy wypożyczyć samochód i przejechać Stany wszerz, mając na to dokładnie miesiąc i 4 dni.O samej trasie napisze jeszcze osobno, bowiem jest to długi temat. Najważniejsze, że obejmuje ona miasta marzeń: Nowy Jork, Waszyngton, Los Angeles, Las Vegas i San Francisco, zakładamy również przejazd przez fragment Kanady, biorąc pod uwagę Toronto, Montreal i Ottawę. Ciągle nie wierze, że to mogłaby być prawda. jestem od trzech tygodni szczęśliwą posiadaczką amerykańskiego biletu, ale jeszcze ciągle bez wizy.. Stąd przyznam szczerze, boje się cieszyć, boje się, że urząd wizowy zadecyduje - Nie Pani nie leci! Nie chce się nastawiać. Jestem jednak dobrej myśli. Trzymajcie kciuki, na pewno napiszę szczegółowo jak wygląda procedura uzyskiwania wizy turystycznej w Polsce.  Wylot do stanów mamy z Warszawy, z pół dziennym pobytem w Mediolanie ( o tak! moje wymarzone Duomo St. Maria Nascente di Milano ! Czyli najpiękniejszą katedra gotycka na świecie oraz całodziennym powrotem przez Rzym, z którego już ciesze się jak małe dziecko. Rzymu nigdy za wiele. Ciągle jeszcze uważam, że jest to najpiękniejsze miasto jakie przyszło mi w życiu zobaczyć. Śmiało może konkurować z Paryżem. A co potem?

A co z Londynem?
Oj nie! Nie zapomniałam o nim! Książka, którą możecie zobaczyć na zdjęciu: "W 80 dni dookoła świata nie wyjeżdżając z Londynu", zainspirowała mnie do kolejnych podróżny po ukochanym mieście. (poświecę tej pozycji osobny post, jest warta miliona słów!). Jest jeszcze wiele miejsc, które chciałabym tu odwiedzić i dań, których muszę spróbować. Pierwsze na liście są: stek z kangura w prawdziwej australijskiej knajpie oraz indżerta ( etiopskie danie), w prawdziwej afrykańskiej restauracji - a wszystko oczywiście tu, w najbardziej zróżnicowanym mieście Europy. Wizyty gości oraz spotkania z moimi Londyńskimi Kobietkami, służą kolejnym wyprawą w celu eksploracji miasta. Drugą połowę sierpnia planuje spędzić w Anglii, gdzie jeśli wszystko szczęśliwie się ułoży, odwiedzą mnie kolejni znajomi: Ola i Grzegorz, z którymi mam zamiar przemierzać literacko Londyn wzdłuż i wszerz.

Czytelnicze Plany na luty, marzec i kwiecień
Podtytuł bloga nie jest przypadkowy. Mam w zwyczaju długo przygotowywać się do podróży. Czytam historię danego miejsca. Szczegółowo ( często kilkakrotnie) czytam przewodnik, zaznaczam, koloruje, zaklejam karteczkami, wybieram to co najistotniejsze, ale przede wszystkim (jeśli wiem o podroży wystarczająco wczesne) wybieram sobie kilka lektur, tak by za sprawą ich fabuły poczuć dane miejsce wszystkimi zmysłami jeszcze za nim moja stopa tam stanie. Kończy się to czasem, prawdziwym obłędem, często bowiem, zabytki, dla których pierwotnie planowałam odwiedzić dane miejsce, tracą swój blask w obliczu postaci, z która "zaprzyjaźniłam się" poprzez karty jej powieści, biografii bądź dziennika i która przede wszystkim pragnę "odwiedzić" w danym miejscu.

Literackim tropem po Barcelonie i Paryżu
Barcelona śni mi się po nocach nie bez powodu, przeczytany dokładnie sześć lat temu "Cień wiatru" raz na zawsze przywiązał mnie do tych krętych uliczek, za którymi wzdycham i tęsknie mimo iż nigdy, za wyjątkiem literackich wędrówek, nie miałam okazji nimi spacerować. Czytam więc obecnie, raz jeszcze Cień Wiatru, Grę Anioła i po raz pierwszy Więźnia nieba, by raz jeszcze mentalnie przygotować się do podróżny. Co myślę o samym Zafonie? Jego języku, zawiązaniu fabuły i budowaniu napięcia? Opowiem w osobnym poście. Oprócz Zafona, Barcelona mówi do mnie ekscentrycznym językiem Salvadora Dalii, którego Dziennik Geniusza Myśli i anegdoty oraz Moje Sekretne życie własnie czytam powtórnie. Jednak najważniejszą dla mnie postacią w tym mieście, dla którego straciłam głowę - jest Gaudi. Kto czyta mnie od dawna, wie, że wszędzie gdzie jadę poszukuje secesji i moderny. Jestem absolutnie nieobiektywna i nieludzka w ocenie miast pozbawionych zabytków z tego okresu. Barcelona przesycona secesją przyciąga jak magnez. Od kilku tygodni wertuje więc w wolnych chwilach biografie Gaudiego i rożne opracowania z historii sztuki, by raz jeszcze zagłębić się w ten bajeczny świat zawczasu, tak by na miejscu nic nie miało prawa mi umknąć.

A co z Paryżem?. Kolejna wizyta w mieście zakochanych, ma być bardziej pielgrzymką niż podróżą, chce kontemplować i analizować XIX i XX wieczną sztukę. Jednocześnie jednak marze o tym, by szczegółowo przyjrzeć się raz jeszcze średniowiecznym katedrą gotyckim, w tym celu wertuje na nowo moje podręczniki z historii sztuki, a Estraichera i jego "Historię sztuki w zarysie." czytam do poduszki.  Przede wszystkim jednak, planuje odwiedzić Marcela Prousta, stałam się bowiem szczęśliwą posiadaczką siedmio-towego dzieła artysty i razem z nim wybieram się w podróż "w poszukiwaniu straconego czasu". Jeszcze jeden mężczyzna towarzyszy mi ostatnio, niejaki Viktor Hugo, którego Nędznicy i Katedra Marii Panny w Paryżu, są kolejni w kolejce. Na deser, mały banał, do którego żywię jednak sentyment z czasów nastolectwa - Wiliam Wharton i jego powieści, których akcja dzieje się w Paryzu, postanowiłam odnaleźć miejsce,  gdzie zacumowana jest jego Barka, gdzie malował i tworzył.

XIX wiek, belle epoque to moje czasy, czasy sztuki, którą cenie najbardziej, którą rozumie i która mnie wzrusza, mam w planie więc skupić się na impresjonistach, ekspresjonistach i przede wszystkim moim najukochańszym malarzu ( nie, nie mówi teraz o Klimcie), którego od przeszło dziesięciu lat na potrzeby moich domowników i bliskich nazywam "małym Henryczkiem", czyli Henrego Toulouse Loutreca. Człowieka, który od 10 lat niezmiernie inspiruje mnie swoją postawą, siłą woli, ale i również oryginalną kreską i kompozycją.

O czytelniczych planach na Islandię i do Stanów opowiem w osobnym poście, gdy przyjdzie na to pora. Mogę zdradzić jednak, że lista literackich i przewodnikowych pozycji jest już pokaźna:)



A co na Blogu? czyli retrospekcje

Najbliższe miesiące to przede wszystkim czas, kiedy chciałabym nadrobić braki. Od jutra zapraszam Was na codzienną relacje z świątecznego Eurotripu, zaczynając od Brukseli, przez Paryż do Amsterdamu, później zaproszę Was na wyborną wiedeńską kawę, w między czasie będę relacjonować co dzieje się na bieżąco. Luty jednak to czas siedzenia na tyłku, czytania, pisania i nadrabiania zaległości ( za wyjątkiem wypadu do Cardiffu). Oprócz tego nadszedł czas by opowiedzieć o trzytygodniowej przeprawie przez kraje nadbałtyckie i Petersburg, oraz następnie o mojej przygodzie i absolutnie przypadkowym załapaniu się na wyprawę na Nordkkap. Mam nadzieje, uda mi się opisać te wyprawy do końca marca.  Będą to posty - z kategorii retrospekcja, które po miesiącu ( jak się już z  nimi na spokojnie zapoznacie) trafią do właściwych sobie przedziałów czasowych, które będziecie mogli odnaleźć w archiwum, ale i w zakładce (retrospekcje), którą własnie dodałam do bloga. Mam nadziej, pozwoli Wam to z łatwością odszukać konkretne miejsca.

Koniec tej paplaniny, życzę Wam wszystkim udanych Walentynek, dużo miłości, cudownych przyjaźni i ciepła ! Całuje:*



Butelki zwrotne - filmowa czeska inspiracja

Czesi to osobliwy naród, owa cecha przejawia się we wszystkim czego się tkną. Czeska sztuka, muzyka, literatura i film - są totalnie alternatywne. Jendka nie sposób ich za to winić, to raczej zaleta niż wada, w świecie, w którym na każdym kroku dostajemy popkulturową papkę taki Hrabal, Kundera czy Jan Sverak to prawdziwy rarytas, powiew świeżości wśród masowej codzienności, od której nie sposób się uwolnić.



Własnie jestem po seansie "Butelek Zwrotnych" w reżyserii Jana Sverak'a i muszę przyznać, że było to naprawdę dobre półtora godziny. Film opowiada o praskiej codzienności, codzienności starych ludzi i miłości, ale nie tej pełnej romantyzmu, pierwszych gorących spojrzeń i nie dających się niczym opanować fizycznych namiętności, ale o tej wyważonej, wieloletniej, której znamiona są zupełnie inne, co nie znaczy, że mnie prawdziwe.

Patrząc na ten film przypomniałam sobie Pragę i odezwała się we mnie tęsknota za tym krajem, jakże podobnym do naszej ojczyzny, a jednocześnie zupełnie innym. Dopisuje go do listy czeskich inspiracji, które będę polecać wszystkim wyruszającym w stronę naszych południowych sąsiadów.

To wzruszająca i inspirująca historia dojrzałego człowieka, którego siły witalne i pozytywne nastawienie działają jak zimny prysznic na młodzieńczą ospałość.

wtorek, 11 lutego 2014

"Chora na Polskę"

"Polska Choroba"

Gdy pisałam o moich 91 dniach tutaj myślałam jeszcze bardzo trzeźwo i chłodno. Obecnie od tygodnia choruje, ale nie jest to schorzenie zwyczajne, na które mogłyby mi pomóc jakiekolwiek tabletki. Nazwijmy to roboczo "chorobą na Polskę", a w wolnym tłumaczeniu chroniczną tęsknotą. Dopadło mnie i utrudnia radość z Londyńskiego życia, odebrała nawet radość z wszystkich lotniczych i autokarowych biletów kupionych na najbliższe pół roku. Nagle jak ręką odjął przestało liczyć się wszystko Cardiff, Barcelona, Paryż, Manchester, Islandia, Mediolan, Rzym czy Nowy Jork. Żadni pisarze, którymi śladem wędruje nie potrafili mnie wzruszyć, jedyne ślady, którymi pragnęłam teraz przejść to te, którymi chodziłam na wieczorne spacery z moją Mamą oraz te, którymi szlajałam się jako nastolatka w długich spódnicach i trzewikach udając, że jestem jedną z postaci wykreowanych przez Jane Austen, która własnie przechadza się po angielskiej wsi, gdy tymczasem ja wędrowałam po moich, polskich polach i leśnych ścieżkach.


Gdzie leży Shire?

Gdy rozentuzjazmowana napisałam swój tekst o tym jak bardzo kocham Anglię, jeszcze za nim miałam okazje ją zobaczyć, nie mogłam wiedzieć, że hołubiony angielski krajobraz, nie jest niczym nadzwyczajnym, szczególnego charakteru nadaje mu emocjonalna więź jaką żywili do niej piszący peany pisarze. Dla, której ta ziemia była  najsłodszym nawyknieniem dziennego serca, świadkiem pierwszych pocałunków i młodzieńczych wzruszeń. Poszukiwania ( w nadziei zrozumienia i przeżycia dogłębnie) czyjegoś ( Cavendish) Avonle ( ( tak wiem to w Kanadzie, jednak Maud utożsamiała się z "Angielska Macierzą"), Wichrowych Wzgórz czy Austen'owskiego Surrey i West Sussex w nadziei na odkrycie czegoś niezrównanego i uduchowionego, jest błędem. Bowiem ta ukochana kraina to więcej stan ducha, niż rzeczywiste miejsce. To kraina, która pachnie Babcinym plackiem, w której rozbrzmiewa wiecznie rozbawiony głos Taty opowiadającego najlepsze kawały na świecie, to miejsce, w którym gdy zamykasz oczy słyszysz mimo woli głos swojego Dziadka, który opowiada Ci historię Twoich przodków i Mamy, która mimo chodem, jakby od niechcenia, ciepłym głosem uczy cie jak odnaleźć się w codzienności.  Miałam ostatnio dużo czasu by pomyśleć nad sobą, miejscem, w którym jestem i swoich poszukiwaniach; ten ostatni, ciężki dla mnie tydzień uświadomił mi, że każdy nosi własne Shire/Surrey/ Avonlea/ ( dowolna nazwa literackiej idylli) w swoim sercu i jest to kraina naszej dziecięcej szczęśliwości.  Nie sposób jej odnaleźć nigdzie na świecie, nawet jeśli jest nam w jakimś miejscu szczególnie dobrze.


Refleksja na temat patriotyzmu

Nie zostałam wychowana przez moich rodziców na patriotkę ani katoliczkę. Wyniosłam z domu liberalizm i daleko posuniętą tolerancje. Tak szeroko rozumianą, że oburzeniem napawała mnie tylko nietolerancja. Właściwie wychowano mnie na pacyfistkę. Tłumacząc, że wszyscy jesteśmy ludźmi, których najważniejszym prawem jest prawo do szczęścia bez motania się w sprawy instytucji nadrzędnych, które niczego nie zmienia. Mój Tatek, kosmopolita z przekonania, który był wszędzie i widział wszystko zanim jeszcze to wszystko wszędzie było dla wszystkich dostępne, zawsze tłumaczył mi, że nie ma większego absurdu niż śmierć w imię ojczyzny,  przywiązanie do  danego państwa to fikcja, a wojna w imię patriotycznych idei to zło największe. Mówił, zawsze, że przed wojną należny uciekać: z domu, z miasta a nawet jeśli zajdzie potrzeba z państwa czy kontynentu, bo liczy się tylko człowiek, a nie zatęchłe idee, o których kolejne pokolenie nawet nie usłyszy.Takie ideały wpajali mi, może nawet nie celowo rodzice, podczas miliona rozmów, które przeprowadzili ze mną w setkach rożnych kontekstów.

Z drugiej jednak strony, większą cześć mojego dzieciństwa spędziłam z moim Dziadkiem, który przez pierwsze 8 lat mojego życia,usypiał mnie śpiewając mi wojskowe piosenki, w tym moją ulubioną zaczynającą się od słów: "konnica jedzie, z lewego skrzydła i na piechotę naciera, patrzę ach patrzę upadł kolega, upadł kolega najmilszy", czy też drugą moją ulubienicę, w której bohater radośnie śpiewa:"A jeśli zginę od wroga kuli, ty mnie dziewczyno nie żałuj". Zabierał mnie na spacery po wojskowych cmentarzach, karmił opowieściami o swoim trzy letnim pobycie w wojsku, rodzinnymi historiami z frontu oraz nałogowo czytał mi przynajmniej raz na tydzień Pana Tadeusza. Efektem tego w wieku 5 lat potrafiłam powiedzieć bez zająknięcia kilka linijek jedenastej księgi, w której to: "cymbalistów było wielu, ale żaden nie śmiał zagrać przy Jankielu". Edukacja tego najważniejszego w moim życiu mężczyzny, nie pozostała bez efektów. Jako dziecko wertowałam księgi szukając wszystkiego co historyczne. Najszczęśliwsza byłam gdy mogłam czytać książki o Piastach, chodzić po zamkach czy przerysowywać ich genealogiczne drzewo. Ostatecznie skończyłam na historii, nie wyobrażając sobie bym mogła robić w życiu cokolwiek innego niż opowiadać o tym co kocham., co mnie wzrusza, co napełnia duma i co sprawia, że zawsze z wielką radością objaśniam wszystkim zainteresowanym zagmatwane historyczne meandry polskich dziejów.



Obok, tej edukacji, była cała lista książek, gdzie egzaltowane bohaterki czy też narratorki, kobiecym głosem z emfazą opowiadały o miłości do miejsc w których wzrastały, a ja bezsilna na uroki literatury, omotana bez pamięci naśladowałam wszelkie ich poczynania, przywiązując się do każdej gałęzi, szumiących za oknem drzew i źdźbeł trawy, obserwowanych z okien ukochanej facjatki. Czynność, która z początku była niczym innym jak dziecinnym naśladownictwem, z czasem zamiast ustąpić, bezwiednie stała się częścią mojego jestestwa. Mieszając gdzieś tam z sobą egzaltacje i romantyzm, z których mimo nadziei, nie wyrosłam.

Istnieją więc dwa bieguny, dwa poglądy,  które bezwiednie ukształtowały moje jestestwo. Jeden ciągnął mnie w świat i sprawiał, że żadna subkultura, czy też inne awangardowe nurty nie były dla mnie zaskakujące, czy odstręczające, znajdując dla nich, wzorem mojej mamy pełną tolerancję. Jednocześnie pragnąc wszystko zobaczyć i wszystkiego doświadczyć.  Z drugiej jednak strony przywiązana dziecinną miłością, pełną emfazy i patriotycznych uniesień nie wyobrażałam sobie przez długie lata, bym mogła znaleźć szczęście gdziekolwiek po za ukochanymi murami własnego pokoju, swojej dzielnicy, a nawet tego własnego zaściankowego małego miasta, które przecież nie ma zbyt wiele uroku, ale jest tym co znane, a przez to bezpieczne i dobre.

Gdy wyjechałam tutaj nie mogłam nacieszyć się tym wielkim światem. Możliwościami oraz łatwością życia tu, na angielskim gruncie. Z drugiej jednak strony, natura romantycznej historyczki, nakazała mi znaleźć upust w jakimkolwiek patriotycznym działaniu, stąd praca w polskiej szkole i poszukiwania kontaktu z Polonią.

"... najwyraźniej da się żyć bez powietrza" ( M.Pawlikowska)

Myślę, że moje ostatnie nastroje spowodowane są faktem, że pierwszy raz w życiu jestem sama, naprawdę sama, daleko od domu, którego nie widziałam od ponad 3,5 miesiąca.  Paradoks mojej całej podróży polega na tym, że przybyłam tu złakniona wdychania tego samego powietrza co najwięksi moi mentorzy, teraz zaś marze o tym by przez chwile zachłysnąć przesyconym pyłem i śląskim dymem powietrzem, które nie tak dawno przeklinałam wniebogłosy. Myślę, że żeby przetrwać na obczyźnie powinno się co trzy miesiące, zaczerpnąć własnego, kochanego powietrza inaczej żyje się w obłędzie, niedotlenieniu emocjonalnym i duchowym, pogrąża się człowiek w letargu niczym śnięta ryba. Inaczej można ugrząźć w depresyjnym dołku,z którego zmienia się nieco pole widzenia. Męczy widok szeregowej angielskiej zabudowy, która dusi ciasnotą i swą unifikacją. Zabija myśl o felernej poczcie angielskiej i napawa mdłością wspomnienie pakowanego plastikowego jedzenia wyspiarzy.



Najsłodsze nawyknienie dziecinnego serca

Mam jednak świadomość i nie wykluczam, że ta tęsknota może być myląca, jak tęsknota za pierwszą miłością, która odbiera apetyt i radość życia, urastając we wspomnieniach do rangi ideału, którą weryfikuje dopiero spotkanie.  Wówczas niczym kubeł zimnej wody, człowiek momentalnie dochodzi do siebie i przypomina sobie, dlaczego osoba ta jest dziś dla nas tylko cennym wspomnieniem, a nie częścią naszej codzienności. Być może moja wizyta w Polsce przypomni mi dlaczego z niej uciekłam i zdecydowałam się na życie na emigracji, a może wręcz przeciwnie, rozjątrzy jeszcze bardziej krwawiące rany? Okaże się, czekam jednak jak na zbawienie, na mój lot do Polski po to by przez 1,5 dnia moc cieszyć się tym za czym czym po prostu tęsknie.

I za czym tu tęsknić?
Zapytał mnie ciągle obrażony na kraj znajomy. Jaka to za czym?- Odparłam oburzona. Za zapachem wiatru, który każdą porą roku niesie z sobą inne wspomnienia! Tutaj wiatr nie pachnie, dacie wiarę? A przynajmniej nie tak by można go z wiatrem skojarzyć. Za śpiewem ptaków. Za polskim jedzeniem, lecz przede wszystkim za polską różnorodnością. Choć zarzut ten odnoszący się do 9 milionowego miasta, najbardziej zróżnicowanego etnicznie w Europie i jednego z bardziej różnorodnego na świecie może wydać się przynajmniej dziwny. To jeśli spędzilibyście  trzy miesiące na obserwacji wiedzielibyście o czym mówię, to obszerny temat, któremu chciałabym poświecić osobny wpis. Jednak unifikacja wynikająca z kulturowego postępu jest tu momentami niedowytrzymania. To co na pierwszy rzut oka budzi podziw, z czasem doprowadza do prawdziwego szaleństwa i nie mam tu na myśli tylko szeregowej zabudowy, ale i pór roku, które nie istnieją, czy też muzyki. Tutaj nawet w radiu  ( na kilku stacjach na raz) leci ciągle jedno i to samo, absolutnie to samo, do obłędu i frustracji totalnie to samo.



Chopin i emigracja

Na szczęście a może na złość, przy całym tym emocjonalnym galimatiasie, prowadziłam w tym tygodniu zajęcia z dziećmi o Chopinie, a więc było o miłości do ojczyzny i tęsknocie za nią... Mówiliśmy o jego twórczości, życiorysie, podróżach i emigracji. Nigdy dotychczas, nie zdarzyło mi się tak dogłębnie zrozumieć jego muzyki. Etiuda rewolucyjna doprowadziła mnie do łez. Musiałam się mocno pilnować by opanować wzruszenie, gdy puszczałam utwór moim dzieciom. Mimo wrodzonej empatii oraz historycznej świadomości, a także znajomości epoki,  nie miałam dotychczas dla tej muzyki tyle zrozumienia i własnych emocji. Przypuszczam, że nigdy więcej nie będzie mi już dane, w takim emocjonalnym napięciu wychwycić tą chopinowska głębie uczuć, dobrze jednak, że choć raz złapałam w locie to napięcie i żal, którego dotychczas nie słyszałam, znajdując w jego muzyce, tylko czystą przyjemność.

Oczywiście zostaje
Teraz po tym jak ( kupiłam bilet !)  wyrzuciłam z siebie to morze słów, czuje prawdziwą ulgę. To co mi się w zeszłym tygodniu przytrafiło, jest dla mnie niezwykle cennym doświadczeniem, dotąd znanym mi jedynie z pełnych romantyzmu XIX wiecznych powieści, które podejrzewałam raczej o mocną przesadę. Teraz łatwiej zrozumieć mi dylematy Polonii i czyjeś decyzje o powrocie do ojczyzny. Ja żeby była jasnosć, jak pisałam ostatnio, na razie zostaje, a o moich planach na najbliższe pół roku przeczytacie już za dwa dni.

Dobrej Nocy

czwartek, 6 lutego 2014

Chiński Nowy Rok - Rok konia


Gdy spisałam już na straty tegorocznego Sylwestra ( jak pisałam ten nad Tamizą był najgorszym na jakim dotychczas miałam okazje być) los się do mnie uśmiechnął i zafundował powtórkę:) W równy miesiąc po naszym Nowym Roku, 1 i 2 lutego miała miejsce kulminacja obchodów Chińskiego Nowego Roku. Tym razem dotarłam na czas i na właściwe miejsce ( tak wiem, też jestem zdziwiona). Cała impreza odbywała się w Chinatown,  chińskiej dzielnicy skupiającej ludność z Kraju Środka wokół Gerrard Street. Tu ustawiona była jedna ze scen, druga ( większa) stanęła na zaszczytnym miejscu w samym środku Trafalgar Square, skupiając wokół siebie niemiłosierne tłumy. Impreza była ogromna, Z każdej strony atakowały wizerunki smoków i koni. Ten pierwszy na pożegnanie odchodzącego roku, drugi zaś jako symbol tego, który własnie nadchodził. Kilka pokaźnych pluszowych smoków, wiło się w rytmie bębnów po Gerrard Street i okolicy, wchodząc do każdej z chińskich knajp ( których na Chinatown jest blisko 80!) i rytualnie żegnając, chociaż mi osobiście przywodziło to na myśl wypędzanie złych duchów. Tłum nacierał niczym taran na bramki i biednego smoka. Policjanci i ochroniarze mieli pełne ręce roboty. Momentami, aż puszczały im nerwy, sama byłam światkiem, jak jeden z mężczyzn pilnujących bramek, widząc kolejny tuzin turystów lekceważący powtarzane przez niego, niczym mantra - "only exit, no! only exit, no only ..." . W którymś momencie, nie wytrzymał, zaczął krzyczeć w wniebogłosy, przeklinając tłum, wzywając na pomoc angielską kurwę i inne przydatne w tej sytuacji słowa. 


Sam pluszowy smok, wyglądał dość tandetnie, nie przeszkadzało to jednak setką ludzi wyciągać swoje aparaty i fotografować go w każdej możliwej konstelacji. Nam udało się zobaczyć smoka na spokojnie w sobotę ( dzień przed wielkim zakończeniem roku) i w niedziele mogłyśmy już spokojnie przyglądać się rozentuzjazmowanym tłumom, goniącym jak paparazzi za biednym nieco tandetnym przebierańcem. Na obydwu scenach w tym czasie, rozbrzmiewała muzyka, śpiewali popularni wokaliści z Krajów Środka, niestety mi osobiście nie znani. 



Wszędzie dookoła można było zjeść chińskie potrawy, a knajpy chińskie w tym dniu biły wszelkie rekordy popularności. Miałam wrażenie, że przynajmniej  trzy czwarte zebranych przyjęło sobie za cel, zjeść tego dnia coś chińskiego. Nasz pierwotny plan, który też zakładał takie zwieńczenie chińskiego weekendu, zdezaktualizował się zaraz po tym jak zobaczyłyśmy chore tłumy oczekujących. Ciągnące się na kilkanaście do kilkudziesięciu osób kolejki, w ten słoneczny, ale wietrzny zimowy dzień, zdecydowanie nie były dla nas. Paradoks polegał na tym, że znajdująca się na przeciw, porządnie wyglądająca japońska restauracja świeciła w tym dniu pustkami!  







załapałam się na az jedno zdjecie:)

niedziela, 2 lutego 2014

Moje 91 dni w Angli

91 dni to wcale nie tak dużo..

Mieszkając jeszcze w Polsce natrafiłam na pewien fantastyczny blog, pewnej pary (tu), która od kilku lat nałogowo już zmienia miejsce zamieszkania. Wiele ludzi przenosi się co jakiś, czas oni jednak robią to rytmicznie - opuszczając dane miejsce co 91 jeden dni. Każdy z tych 3 miesięcznych pobytów opisują na swoim blogu. Po co jednak o tym piszę? Trzy dni temu minęło bowiem moje 91 dni w Anglii.

Gdy czytałam ich relacje, wydawało mi się, że trzy miesiące to ogromna ilość czasu, która naprawdę daje możliwość poznania danego miejsca. Na pewno gdy ma się elastyczne godziny pracy, niestety gdy ma sie do dyspozycji tylko weekendy okazuje się, że trzy miesiące to naprawdę niewiele. Oczywiście nie udało mi się zrealizować w tym czasie wszystkich planów, część jednak doczekała się spełnienia.Na szczęście nigdzie sie stąd na razie nie ruszam, mam więc sporo czasu by "nadrobić braki". Poddając pełnej eksploracji zarówno Londyn, Surrey jak i całą listę domów moich angielskich mentorów.



Co udało mi się osiągnąć przez ten czas?

Przede wszystkim stałam się zupełnie niezalezna finansowo. Fakt ten daje mi ( jak i zapewne każdemu kto ten stan osiągnął) ogromną satysfakcje i świadomość pełnej niezalezność. Życie tu oraz zarabianie w funtach pozwala mi nie tylko godnie żyć, ale też realizować swoje podróznicze marzenia. Niezwykle pomocne było postanowienie, która powzięłam na początku zeszłego roku , w którym powiedziałam sobie jasno: "Nie wolno Ci stracić, żadnej okazji by zobaczyć bądź doświadczyć czegoś nowego". Być może wyda Wam się to smieszne, ale  za każdym razem, gdy nie chciało mi się wstać w sobotę rano i ruszać na miasto w celu odkrywania kolejnych jego tajemnic, powtarzałam sobie te słowa niczym mantrę. Przypominały mi one moment kiedy uświadomiłam sobie, w zeszłym roku, że z dnia na dzień nie staje się młodsza, a mając swoje ( jeszcze wówczas) 23 lata na karku, właściwie nie wiele miałam dotychczas okazji by żyć. Przeraziła mnie wizja, że siądę kiedyś w fotelu i najbardziej ekstremalne wspomnienia jakie będę mogła opowiedzieć swoim wnuką będą dotyczyły moich szczeniackich wybryków w gimnazjum czy wagarowania w liceum. Wspomnienie tej wegetacji, z której udało mi się wyrwać było najlepszym motorem napędowym. Uświadomiłam sobie, że życie jest tu i teraz, jakieś jutro może nigdy nie nadejść, dlatego ważne stało się dla mnie co robię, każdego dnia starając się realizować swoje plany i cele. Uświadomiłam też sobie, że to ludzie są najważniejsi. Może dla Was to wytarte prawdy, dla mnie jednak te zasłyszane slogany, nigdy nie trafiały, dopiero ostatnie miesiące pozwoliły mi to w pełni zrozumieć. Paradoksalnie - gdy większość rozmów przeprowadzam przez skype.  Potwierdzeniem, że żyje dokładnie tak jakbym chciała był krytyczny moment w samolocie, gdy wracałam na początku stycznia z Wiednia do Londynu. To był naprawdę okropny lot, zawieja, nieostające turbulencje i poczucie, że to może być koniec. Śpiewałam pod nosem szanty, szukając sposobu by nie oszaleć ze stresu. Byłam sama, nie było kogo chwycić za rękę. Ale własnie ta samotność uświadomiła mi kilka ważnych rzeczy. Była testem dla mnie samej i moich przekonań. Podczas tego lotu byłam o wiele spokojniejsza, niż 2 lata temu, gdy samolot, którym lecieliśmy do Rzymu (tu)  nie mógł wylądować. 
Wówczas zanosiłam się od płaczu, nie mogąc uwierzyć, że tak marnie skończę, nie mając nawet w życiu szansy żyć tak jak chciałam.. A teraz? Rozchodziło mi się o to co zawsze, czyli, że nie pozostawiłam po sobie żadnej spuścizny, nie napisałam powieści, którą nosze od kilku lat pod sercem i nikt w 150 lat po mojej śmierci nie będzie za mną tęsknił. Nikt nie odbędzie podróż śladami moich bohaterów, ani nie zapali mi lampki na grobie, czytając swój ulubiony fragment. Tego się bałam. Ta myśl, przeszyła mnie na wskroś, z resztą nie po raz pierwszy. Ale co ważne oprócz tych wyrzutów, nie towarzyszyła mi ta straszna gorycz, która nie pozwala pogodzić się ze śmiercią dwa lata wcześniej. Teraz wiedziałam, że jestem szczęśliwa, żyje dokładnie tak jak zawsze marzyłam. Wracałam w końcu z podróży, z miasta które uwielbiam i od ludzi, których kocham.  Pomyślałam wtedy, rozglądając się po pełnym zaniepokojonych pasażerów samolocie, że niczego nie żałuje.  W tym momencie, było to sporym pocieszeniem. Gdy samolot stanął szczęśliwie na płycie lotniska w Stansted, czułam się jak nowo narodzona, wiedziałam, że żyje zgodnie z własnym sumieniem, w takich chwilach nie da się oszukać samego siebie.


Co istotnie przestałam się bać latać:)