czwartek, 3 grudnia 2009

Dziennik Zachodni 1952


Za mną burzliwy tydzień. Grudzień to w mej świadomości już koniec semestru. Zapaliła się w mojej głowie czerwona lampka kontrolna. Staje więc na uszach by w jak najkrótszym czasie pozamykać wszystko. Kilka prac semestralnych - zostało już niemalże zakończonych. Jedną z nich jest wspomniana jakiś czas temu kwerenda prasoznawcza. Moim zadaniem było, przejrzeć wszystkie numery Dziennika Zachodniego z roku 1952, a dokładniej z drugiej jego połowy oraz przeczytanie artykułów sportowych z naciskiem na piłkę nożną i sposób jej opisywania na tle ówczesnych wydarzeń politycznych.
Tak więc czytałam.. aż dźwięczało mi w uszach :Włókniarz Łódź, Unia Chorzów, Dynamo Kijów, Kolejarz Warszawa, Górnik Radlin, Ogniwo Bytom...
Naklnełam sie jak szewc, myśląc o tym zadaniu... Nie uśmiechało mi się dawać nura w zatęchłe prl-owskie czasopisma. Jednak nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło!  Jak to zwykle u mnie bywa, znalazłam - sporo pozytywnych aspektów:) Im dłużej wczytywałam się w te komunistyczne hasła, tym więcej miałam z tego radochy i nie mówię tu tylko o perełkach językowych typu: "piłkarze rowerowi" czy "lustracji pól" ale przede wszystkim o stronie merytorycznej tych teksów i ich nieziemskiej propagandzie.
Gdybym tak nie znała polskiej historii, nie wiedziała czym był komunizm i jakie "dobrodziejstwa" z sobą niósł, to po przeczytaniu kilku stron ów Dziennika - mogłabym uznać, że trafiłam do najprawdziwszej Idylli! Krainy mlekiem i miodem płynącej, gdzie każdy obywatel miłuje braterskim uczuciem współobywateli, gdzie nikomu niczego nie brakuje praca i sport - są najwyższymi wartościami - dla, których wzorzec czerpiemy od naszych "radzieckich braci". Tylko czasem - okrutni i źli chuligani, obrzucą śnieżkami samochód, zaparkowany pod najwspanialszym gmachem wybudowanym w socrealistycznym klimacie...
Zdarzało się też, że - jak atrament na śnieżno białym jedwabiu - pojawiała się plama grozy! : źli, krwiożerczy, kapitalistyczni, wyzyskiwacze - Amerykanie.. , którzy zawsze faulują, źle sędziują i pragną zatruć świat - za pomocą coca-coli:) ...
Czyta się to fantastycznie i naprawdę szczerze polecam, wszystkim fanom "Misia", "Alternatyw 4" czy "Czterdziestolatka".  Jednak zalecam - dawkowanie w małych ilościach:) Ja wysiedziałam swoje 11 godzin. wprawdzie na raty - ale bez względu na wszytko, zrobiło to swoje. Potrzebowałam trochę czasu, żeby powrócić do rzeczywistości ...
Nie mniej jednak, w związku z tematem zapragnęłam pójść na prawdziwy mecz:) Nie będzie to co prawda - ten ekstatycznie opisywany zwycięski mecz Unii Chorzów z Ogniwem Bytom, z roku 52' jednak liczę na to, że da mi on namiastkę tej literackiej upojnej fikcji.

piątek, 20 listopada 2009

"Pocałunek" Gustawa Klimta cz. 2 (ciąg dalszy)


Gdy docieram na pierwsze piętro, przed moimi oczyma ukazuje się wielka, doskonale oświetlona sala, której wnętrze jest zupełnie puste. Obchodzę ją kilka razy, wyglądam przez monstrualne dwu-skrzydłowe okna i udaje sama przed sobą, że podziwiam francuski ogród, na który z miejsca w którym stoję roztacza się niczym nie zmącony widok. Udaje, że podziwiam, bo w rzeczywistości, błądzę myślami po salach, walczę sama z sobą . Toczę bój z lękiem jaki na nowo mnie ogarną, panicznie boje się rozczarowania... Kilka minut stoję tak, jak słup soli i wpatruje się w symetryczne alejki, kunsztownie przyciętych żywopłotów, gdy podniecenie opada decyduje się iść dalej.
Idę w prawo, przecinając piękne, oświetlone porannym słońcem zamkowe komnaty - pełne dzieł wielkiego formatu. Rzucam przepraszające spojrzenie Egonowi Schile i Oskarowi Kokoshce i idę dalej. Gdy przekraczam kolejny próg ogromnych 4 metrowych drzwi  przed moimi oczyma ukazuje się On! Zamknięty w szklanej klatce do złudzenia przypominającej akwarium stoi samotnie na środku sali, wyraźnie wywyższony ponad innymi. Nie jest jednak jedynym obrazem Klimta w tym pomieszczeniu, wszystkie pozostałe ściany zdobią pomniejsze jego malowidła.
Komnata jest spora. Ja stoję krótką chwilę w progu, po czym niepewnie siadam zaraz przy wejściu na wyścielanych czerwonym aksamitem, iście królewskich krzesłach o drewnianych pokrytych brązową bejcą, rzeźbionych nogach. Siedzę tak w bez ruchu i szczerze nie wiem co zrobić. Myślę, że ten paraliż umysłowo-ruchowy trwał dobrych parę minut, bowiem gdy się ocknęłam, pani ochroniarz wpatrywała się we mnie dziwnym, lekko zaniepokojonym wzrokiem.
Siedziałam - tak na tym krześle pod oknem, tuz obok wejścia, a po przeciwnej stronie sali w odległości jakiś 20 metrów wisiał "Pocałunek" Gustawa Klimta. Nie miałam odwagi podejść. Postanowiłam, raz jeszcze przejrzeć wszystkie opracowania jakie z sobą zabrałam. Tak więc z właściwą sobie gracją, wysypałam wszystkie książki na wykładane aksamitem siedzenie tuż obok.. i powoli wczytywałam się w opinie historyków sztuki, biografów i amatorów. Na koniec wzięłam raz jeszcze do ręki "malowany pocałunek" i przeczytałam kilka kolejnych rozdziałów, w których Gustaw maluje, opowiada o treściach jakie pragnie zawrzeć w tym nurtującym go od dłuższego czasu motywie, a także o wystawie i odbiorze dzieła przez twórców Malarzowi współczesnych. Przerzucając kolejne kartki, co jakiś czas kontrolnie podnoszę głowę i spoglądam na obraz, weryfikuję każde kolejne zdanie tekstu. Widzę dokładnie, twarz kobiety i barczystego mężczyznę silnie obejmującego ją swoim ramieniem.
Gdy przeczytałam już wszytko, co tylko mogłam na temat obrazu i jego interpretacji schowałam opracowania.  Wyciągnęłam tylko cienki, 32 stronicowy, kratkowany zeszyt i patrząc na obraz zaczęłam notować wszytko co przyszło mi do głowy. Pisałam nieskładnie i brzydko, spiesząc się by żadna myśl nie uleciała mi w eter... Pisałam równoważnikami zdań, w które trudno było mi upchać wielokrotnie złożone, zawiłe konstrukcje myślowe jakie z chwili na chwile impulsywnie nawarstwiały się w mojej głowie.




Zastanawiałam się uporczywie co tkwi na tych kilku metrach kwadratowych pokrytych kilkudziesięcioma warstwami farby i złota czego by nie było na innych obrazach?
Czym zasłużył sobie "Pocałunek" na taką sensacje, jaką stał się faktycznie na wystawie secesjonistów w roku 1908?  Co sprawiło, że sama Emil Flog dopchała się do obrazu dopiero pod sam koniec wystawy, podczas, której tłumy nie odstępowały go na krok. A przede wszystkim niezmiernie zastanawiam mnie co spowodowało, że w sto lat po pierwszej prezentacji dzieła, obraz ten bije rekordy popularności ? Dlaczego właśnie jego reprodukcje  zdobią filiżanki, kubeczki, kalendarze, notesiki, piórniki, strugaczki, zapałki i zapalniczki, popielniczki, zasłony, świeczniki, pudełka, pozytywki a nawet (o zgrozo!) uchwyty do papieru toaletowego i mydelniczki...Nie mówię już o tandetnych kolczykach, broszkach i naszyjnikach ozdabianych klimtową reprodukcją.

Siedzę tam i zastanawiam się jakie figle płata człowiekowi los. Jeszcze rok temu, szczerze nienawidziłam Klimta z całym jego " tandetnym złotym polotem" . Nienawidziłam go za to, że był wszędzie, nie można było spokojnie wyjść z domu by nie natknąć się na jakiegoś pożal się Panie Boże, śmierdzącego tandetą i brudnym złotem Klimta. Odbijało mi się już breloczkami i pocztówkami powielającymi dzieło Gustawa. W sumie - kultura masowa, wytarła sobie nim tyłek, spłaszczyła do granic możliwości, zdeformowała a następnie okleiła nim cały zachodnio-europejski świat, a biednemu Gustawowi, nieżyjącemu od ponad 90 lat oberwało się po głowie.

Czy właśnie tego chciał tworząc Pocałunek?
Pocałunek jest alegorią miłości - ma pobudzać do refleksji. Niesie z sobą merytoryczny i aksjologiczny ładunek. Natomiast klimtowe dzieło w powielonej w setkach milionów egzemplarzy, niedoskonałej formie stało się jedynie zdobnikiem, dodatkiem do czegoś czego stało się integralną częścią. Nie niesie z sobą już żadnego ładunku emocjonalnego, przecież nie rozdrabniamy się na drobne przed okładką zeszytu. Nie analizujemy treści. Nie interpelujemy gestów i składowych elementów czegoś co otacza nas na co dzień. To było by sprzeczne z naturą człowieka.

Patrzę na obraz Klimta i wiem, że nie dostrzegłabym w nim nic ponad to co widzi każdy inny, odwiedzający tą salę zwiedzający, gdybym nie przebrnęła prze lekturę "Malowanego pocałunku". To ona przybliżyła mi sylwetkę Artysty, nadała mu ludzką twarz. Spełniła doskonale moje oczekiwania- pozwoliła choć na chwilę poczuć namiastkę jego świata.

Patrze na obraz i wiem, że obejmująca się para - w pierwotnym zamyśle autora, miała być autoportretem przedstawiającym Artystę w miłosnym uścisku z wieloletnią przyjaciółką Emil Flog. Autoportret ten byłby swoistą deklaracją miłości malarza do sławnej projektantki. Sama Panna Flog - pozowała mu nawet do obrazu. Ostatecznie jednak Klimt nie odważył się na taki krok, na kilka dni przed ostatecznym ukończeniem dzieła zmienił rysy twarzy kobiety, nawet jej dłonie zostały zmienione, a w ich miejscu pojawiły się skostniałe, wykręcone paraliżem palce Adel Bloche-Bleur. Barczysty, wysoki mężczyzna z obrazu - również w niczym nie przypomina, raczej niskiego, krasnalowatego malarza.

To kamuflaż, unifikacja. Autor zdawał sobie sprawę z tego, że tylko nierozpoznawalne postacie będą w stanie unieść na swych barkach - powierzone im zadanie i nieść przez wieki brzemię alegorii. Rozpoznawalne postacie - zmąciłyby przekaz, skupiając widzów na najpłytszej sferze obrazu.
Patrzę zatem na obraz jako alegorię miłości, najambitniejsze wyzwanie jakiego podjął się Klimt. Patrzę i widzę, że brak tu równowagi, ze krucha kobieta balansuje na krawędzi, podtrzymywana - jedynie dzięki silnym ramionom mężczyzny, który w przeciwieństwie do niej twardo stoi na kwiecistej murawie. To on decyduje o jej istnieniu. Z łatwością mógłby puścić kobietę a ona wówczas, przepadła by w ciemnościach ciągnącej się po prawej stronie dzieła przepaści... A mimo to ta krucha istota, ufnie oddaje się w jego ręce. Pełna wiary rozpływa się w jego pocałunkach. Jej mimika zdradza wszytko, jest zupełnie naga emocjonalnie, w przeciwieństwie do mężczyzny, którego poza doskonale maskuje jego emocje. Czy to przypadek, że Barczysty Człowiek skrywa swoją twarz?
A nienaturalnie wykrzywiony kark? Gdyby to nie pędzel Gustawa dał życie temu mężczyźnie mogłabym podejrzewać artystę o brak znajomości ludzkiej anatomii, jednak tu jestem pewna, że to znak, trop do interpretacji. Dla mnie to symbol zwyrodnienia. Konieczność deformacji własnego ja, by móc dostosować się do swego partnera. ..

Gdy udaje mi się wyrzucić z siebie już wszystkie kotłujące się myśli. Czekam jeszcze chwilę, zarzucam torbę na ramię i powolnym krokiem podchodzę do obrazu. Staję przed nim i z ulga widzę, że nie przybyłam tu na marne. Kolory uderzają we mnie swą intensywnością, a złoto posiada najszlachetniejszy odcień - nie mający nic wspólnego z reprodukcyjnym mosiężnym odcieniem, przypominającym ruskie, targowe klamki. A tło? powala na kolana, w życiu nie widziałam takiego na żadnej z kart. Tło przypomina noc, czarną i złowrogą, rozświetloną milionem drobniutkich jak pył gwiazd. Stoję tak chwile i wyobrażam sobie wszystkie sceny jakie mogły dziać się przed tym obrazem przez te 101 lat dzielące mnie od powstania dzieła...

Później odchodzę cicha i zamyślona, plączę się jeszcze kilka godzin po bajecznie wystrojonych salach, w których nic mnie już nie zachwyca. W ostatnim odwiedzonej przeze mnie pomszczeniu, mieści się sklep z upominkami, z tysiącem wspomnianych powyżej reprodukcji. Spoglądam z żalem na obkopujących się w tych rozmaitościach japońców i życzę im w duchu, by kiedyś tu wrócili i mogli zabrać z sobą na pamiątkę tak pełne jak moje głębokie przeżycie.
Gdy wychodzę jest jeszcze jasno. Włóczę więc powoli nogami, po francuskich symetrycznych alejkach - barokowego ogrodu i zastanawiam się usilnie, czy kiedyś będę mogła z tak niezmąconą niczym ufnością oddać się ręce mężczyzny...

czwartek, 19 listopada 2009

"Pocałunek" Gustawa Klimta cz. 1

19.listopada 2009

To niesamowite, na co pozwalają nam udogodnienia XXI wieku. Jak błyskawicznie - możemy się przemieszczać z miejsca na miejsce... Wróciłam w piątek w nocy z Wiednia, a już rano - po 46 minutowej przeprawie autobusem linii J przemierzałam zakopcone katowickie ulice. Odwiedziłam zajeżdżający komuną Wydział Nauk Społecznych, uczestniczyłam w dwóch równie nużących zajęciach z psychologii i pedagogiki, które z racji specjalizacji, którą obrałam atakują mnie co tydzień fascynującymi tematami o patologiach społecznych, samobójstwach i zwyrodnialstwach. Co nie ukrywam wpływa zaiste wielce ożywczo na poranny piątkowy nastrój.

W południe - realizowałam nowe fantastyczne,  zadanie z nauk pomocniczych historii, polegające na przerzuceniu wszystkich numerów Dziennika Zachodniego z II połowy 1952 w poszukiwaniu artykułów sportowych z naciskiem na piłkę nożną.  Tak też mi zeszło całe popołudnie, na czytaniu makabrycznych komunistycznych tekstów w zadziwiającym pomieszczeniu, ukrytym gdzieś w katakumbach - Biblioteki Śląskiej. Nagłówki  z czasopism bombardowały mnie hasłami "NIE skropiono ulic przed zamiataniem! - MPGK już nad tym pracuje" albo "Lustracja Pól Uprawnych - w poszukiwaniu Stonki Ziemniaczanej"... Makabrycznie bazujące psychikę zdania - uświadomiły mi jak odmienną rzecz od tej , która obecnie się zajmowałam  robiłam jeszcze niecałą dobę wcześniej..

Spędziłam czwartkowe popołudnie na realizacji jednego ze swych najświeższych marzeń, spotkaniu z Gustawem. Udało mi się:) Dotarłam do zamku zwanego Belwederem, gdzie kryją się najszlachetniejsze austriackie zbiory. To był naprawdę fantastyczny dzień, słoneczny i ciepły. Wstałam rano zmęczona, po niemalże zupełnie nie przespanej nocy, ale prędko ocuciła mnie myśl; szybki jak błyskawica impuls :"dziś spotkasz Gustawa!" . Nie zerwałam się jednak na równe nogi, wręcz przeciwnie, ociągałam się jak nigdy, ciesząc słońcem i napawając samą świadomością czekającej mnie przyjemności... Chciałam by ten stan błogiego niebytu roztaczał się w mej świadomości jak najdłużej.
Gdy wysiadłam z metra, nie spieszyłam się wcale na tramwaj. Postanowiłam umilić sobie dzień do granic możliwości - obeszłam więc wszystkie cukiernie, w podziemiach stacji na Karlsplacu (a uwierzcie mi jest ich wiele) i nie licząc kalorii - zdecydowałam się na coś słodkiego, miałam tylko jedno kryterium: niech to będzie coś czego jeszcze nigdy dotąd nie jadłam. Ostatecznie wybór padł na jakiś zielony placek - prawdopodobnie z dyni, trójkątny i nieporęczny. Skazana na widelczyk, dłubałam powolutku w cieście, krocząc wolniutko w stronę przystanku. Tramwaj był stary, stylowy i nie ukrywam - szalenie spodobał mi się od pierwszego wejrzenia. Prawdopodobnie nie było w  nim nic nadzwyczajnego, jednak - świat wydał mi się jeszcze piękniejszy z szyb torowego pojazdu stylizowanego na XIX wieczny.

Nic na to nie poradzę, że uwielbiam miasto o poranku, bez względu na to czy są to Katowice, Jaworzno czy Wiedeń.. Ubóstwiam ten czas gdy leniwe słońce, przytula delikatnie świat swymi ciepłymi ramionami. Lubię obserwować ludzi, rozespanych i nieporadnych, którzy jak dzieci po omacku, próbują się odnaleźć w nowo narodzonym dniu. Bawi mnie ich poranne rozdrażnienie, czuję nad nimi swojego rodzaju przewagę, mam to bowiem szczęście, że zostałam obdarzona darem wstawania z uśmiechem na ustach. Nie mam pojęcia po kim odziedziczyłam taką przypadłość, ale nie mniej jestem za nią ogromnie wdzięczna... Może dlatego tak bawią mnie te jesienne poranki, kiedy mogę z pełną świadomością i szeroko otwartymi oczyma oglądać budzący się do życia świat, gdy tymczasem ludzie tuż obok, w autobusie jeszcze słodko drzemią bądź marudzą pod nosem.

Jechałam tak zadowolona, tramwajem linii D- przez budzące się do życia miasto, radosna i szczęśliwa, z sercem wypełnionym po brzegi  nadzieją  na przeżycie prawdziwej duchowej ekstazy...

Gdy dotarłam na miejsce i stanęłam przed frontowym wejściem do Belwederu - opuściła mnie błogość, poczułam strach.  Tak jak zawsze, na chwilę przed realizacją marzeń powstrzymuje mnie dziwny lęk, który każe mi  zatrzymać się i zastanowić, czy naprawdę tego chce? A może to nie jest dobry dzień? Może innym razem? A co jeśli się rozczaruje? Nie doświadczę tego czego szukam? Spotkam się z wyblakłym kolorem i spłaszczoną perspektywą? Co jeśli nie znajdę głębi...

Zalało mnie znienacka to morze niepokoju. Stałam jak mała dziewczynka, przed wielkim barokowym zamkiem, który rzucał na mnie złowrogi cień. Poczułam się jak postać z kreskówki. Oczyma wyobraźni zobaczyłam siebie jak stoję taka mała, bezradna - kreskówko-wa, pokraczna niczym Bany Cukino z wielkimi jak brukselki oczyma, pokryta tym monstrualnym cieniem, który okrył mnie całą jak lodowy płaszcz. Zimny dreszcz przebiegł po mych plecach. Ocknęłam się. I już  po chwili wolna od z tych dziecinnych wizji, wraz z napływem nowych sił - wpadłam jak burza do kasy, prosząc " one ticket for a student" .. i pobiegłam na oślep korytarzem w prawo.  Liczyłam na instynkt, ambicjonalnie bez przewodnika - chciałam odnaleźć Klimta sama..
Znalazłam się w pięknie zdobionej barokowo sali, której przepych był przytłaczający. Dookoła mnie znajdowały się same religijne motywy. Szybkim krokiem przeszłam dwie kolejne sale, czując wzrastające napięcie... Malarstwo sakralne, jakkolwiek piękne, estetyczne, alegoryczne i mistyczne by nie było - nie przemawia do mnie!
"Nie! nie zniosę tego.."- pomyślałam w pewnym momencie, widząc jak maluje się przede mną kolejne pięć pomieszczeń równie zdobnych, pompatycznych i przeładowanych sakralnymi obrazami, które tak koszmarnie gryzą się ze sferą profanum emanującą z bogactwa wspomnianych pomieszczeń. Odwróciłam się na pięcie i wybiegłam...

W głównej sali, obok kas zaczepiłam ochroniarza, porzucając wizję samotnych poszukiwań- zapytałam "gdzie jest Klimt? " - a on uśmiechnął się i pokazał palcem do góry - "You must go up on stairs , lady" ... nie trzeba mi było dwa razy powtarzać:)  trzydzieści sekund później z wypiekami na twarzy, zdobywałam szczyt tych niebotycznych, rozlazłych na wszystkie strony rokokowo- ociekających złotem, marmurowych schodów. Czułam, że jeszcze tylko kilka ścian dzieli mnie od "Pocalunku"...

wtorek, 17 listopada 2009

Wiedeń -KHM


Zgodnie z Planem - odwiedziłam dziś Kunst Historishes Museum. Nie powaliło mnie na kolana, Nie zawyłam do księżyca .. nie doświadczyłam rozbicia na drobny pył. Odwiedziłam KHM z rozsądku, z potrzeby zobaczenia chociaż raz w życiu takich klasyków jak Peter Brougel Starszy, Canaletto, Caravaggio, Diego Valazgues, Durer, Rubens, Rembrant i Vermeer. Chociaż tak naprawdę do KHM - przygnał mnie Gustaw  którego freski na sufitach zdobią sale z eksponatami pełnymi antycznych zbiorów - gromadzonych skrzętnie przez wieki za sprawą Habsburgów.

poniedziałek, 16 listopada 2009

Wiedeń, samotna podróż do Gustawa Klimta

Za mną dłuuugi, bogaty w wrażenia dzień. Wczoraj wieczorem - zapakowałam walizkę i wyruszyłam o 18 w podróż do Wiednia.
Pakowałam się przez cały dzień  nie poświęcając na tą czynność jednorazowo więcej jak 30 sekund.. i tak uzbierało mi się w końcu całe wyposażenie  Torba była szalenie ciężka  Wzięłam z sobą tylko kilka rzeczy, za to wina, polskie prawdziwe jedzenie, i książki o malarstwie robiły swoje..
W biegu załadowałam latarkę do ręki - i  wpakowałam się do busa, który zajechał pod dom zadziwiająco punktualnie. Siedziałam z tyłu między pół-śpiącym mężczyzną a całkiem śpiącą kobietą. Z moją mini -latareczką świecącą obleśnym jarzeniowym światłem wpadającym w niebieski koloryt, oświetlałam kserówki tekstów o reformacji w Niemczech i odrażającej wojnie chłopskiej. Wytrzymałam pól godziny, przeleciałam kilkanaście stron, pobieżnie zaznaczyłam obszerne partie tekstu i z premedytacją zasnęłam  Obudziłam się właściwie na miejscu. Jak przez mgłę pamiętając dwa postoje. Opatulona swetrem z komórką kurczowo zaciśniętą w dłoni przespałam całe 5 godzin. Na miejscu - gdy kierowca wyrzucił mnie na austriacką ulice - poczułam się jak baba z targu - z pięcioma tobołami. Przeklinałam w duszy swą nieumiejętność pakowania , a może właściwie - powstrzymania się od zabierania wszystkiego co "mogłoby się przydać" . Na miejscu przywitali mnie ciepło moi przyjaciele. Otworzyliśmy prędko butelkę wina i szybko wymienialiśmy się informacjami, jak to mają w zwyczaju ludzie, którzy lubią mówić, dużo mówią i rzadko, albo zbyt rzadko się widzą.
O trzeciej nad ranem niepohamowany słowotok mój i mojej Martuchy - spowolnił,a ja - uświadomiłam sobie, że jestem jedna ręką w nocniku..





Przede mną referat - który już za 6 godzin ma być przeczytany na zajęciach. Martucha poszła spać a ja? Przeklinając na głos jak szewc całą reformacje i pieprzonych chłopów, którym zachciało się buntować, a także siebie za swoje złe zorganizowanie... zaczęłam pisanie. Pisałam i pisałam, aż dotrwałam do końca - o 6, 18 referat był gotowy. Wysłałam go -mejlem i zasnęłam w ubraniach, owinięta szalikiem z kołdrą zasłaniającą głowę śniłam jakieś koszmary - dopóki z tego obrzydliwego letargu nie wyrwał mnie budzik o 9, 11. Przeciągnęłam się spokojnie, doprowadziłam do porządku i wypiłam z Marcią poranną kawkę. O 11 poinstruowana co do trasy, przesiadek i bezpieczeństwa, zostałam wsadzona do metra i rozpoczęłam swą samotna podróż w głąb literackiego świata.
.....
Idę powolnym krokiem do Kwadratu Muzeum, oglądam świąteczną wioskę, która własnie zostaje rozbudowywana, pomiędzy dwoma bliźniaczymi muzeami stojącymi naprzeciw siebie. Między nimi na samym środku widzę dumnie zasiadającą na tronie  królową Marie Teresę. Dla niej czas okazał się łaskawy, jedynie zielonkawa patyna pokryła jej ciało, jej sylwetka nadal wydaje się równie energiczna jak za czasów swego panowania. Wzniesiona ku niebu prawa ręka sugeruje, że królowa mimo upływu lat ciągle czuwa nad swoim miastem i jego mieszkańcami.
Uśmiecham się do niej zdawkowo i odwracam na pięcie. No cóż Teresko, nie dla Ciebie tu przybyłam. Wyciągam z torby przepełnionej po brzegi książkami o malarstwie, najwierniejszego kompana podróży - Dyźka. Dyzio trzyma się mnie grzecznie, jak mały chłopczyk, kurczowo trzymając mojej lewej ręki.

Narzekam na dyskomfort - jakim napawają mnie skórzane rękawiczki, jednak to dla bezpieczeństwa. Przyjechałam do Wiednia, w samym środku pandemii świńskiej grypy - być może jestem lekkoduchem, ale niewiele się tym przejmuje. 30 tys osób zachorowało w Austrii, w tym 10 tys w samym Wiedniu, to sporo biorąc po uwagę, że w Polsce zaledwie 300 osób dosięgła ta nowa wirusowa infekcja, a liczba ta wystarczyła by ogarneła nas prawdziwa paranoja.



Staram się o tym nie myśleć. Nie! - nic nie zepsuje mi planów. Mojego wyczekiwanego urlopu od Polski, pracy, szarej codzienności i prozy życia.
Zaraz za pomnikiem dumnej Marysieńki skręcam w prawo wprost pod frontowe drzwi Kunsthhistorishes Muzeum kilkoma zwinnymi krokami wspinam się po jego wspaniałych, szerokich iście książęcych schodach i z radością zapoznaje się z cennikami, tylko po to by 30 sek. później uświadomić  sobie, że dziś poniedziałek...
i  każde muzeum w tej części świata jest prawdopodobnie zamknięte..

Ku mojemu zdziwieniu wcale nie jestem zła, pokrzyżowało mi to plany, ale tak naprawdę - napawa mnie to radością. Ostatnie miesiące nauczyły mnie , że nie warto planować wszystkiego od początku do końca, a już przede wszystkim nie należy do własnych planów się przywiązywać.
Tak więc wolna, wyzbyta planu , siadam na ławce, przy ruchliwej ulicy Babenberger-strase, co przypomina mi o znamienitym rodzie szlacheckim, spokrewnionym z Habsurgami. Odrzucam jednak świadomość historyczną, nie dla niej tu dziś jestem.
Siadam na drewnianej ławce, fotografuje ulice, obserwuje ludzi, tchnę życie miasta, zastanawiam się dokąd idą ci ludzie? Skąd wracają? Co dziś mają w planach..

Wiem doskonale gdzie jestem, za plecami mam budynek Kunshhistorishes Muzeum, a tuż obok niego  - Leopolds-Muzeum, gdzie czeka na mnie jutro obraz Muncha..,po mojej prawej ciągnie się najdłuższa ulica handlowa tego miasta - Mariahilfe-strase, trzy wielkie h&m, Humanic-i, Bat-y, C&A-itd Obchodzi mnie to dziś tyle co ta świńska grypa, nie jestem tu dziś w roli konsumenta, zresztą ostatnimi czasy, rzadko nim bywam.

Przyjechałam tu dla pewnego mężczyzny..tak drodzy państwo.Przygnała mnie tu miłość do secesji, którą rozbudził we mnie tego lata Gustaw Klimt. Wybierając się tutaj w lecie, wstąpiłam przypadkiem do biblioteki. Chciałam wziąć z sobą książkę, która pomorze mi poczuć miasto na własnej skórze, stać się jego częścią. Chciałam zostać wchłonięta bez reszty.. I udało mi się to, nie ukrywam zupełnym przypadkiem wybór padł na Klimta. Malarstwo nigdy nie było mi obce, kojarzyłam, że ów Gustaw żył w Wiedniu, więc poprosiłam jakąś biografie malarza, Pani przyniosła mi kilka egzemplarzy. Jedna z nich była zbeletryzowana - stwierdziłam, że to kapitalne rozwiązanie, wiedziałam, że nic lepiej nie pozwoli poczuć mi klimatu miasta niż powieść, której akcja toczy się w jego łonie.
Tak poznałam Emile Flog,projektantkę ubioru oraz całą bohemę artystycznego półświatka wiedeńskiej secesji, której przedstawiciele stali mi się bliscy jak przyjaciele.
Przez lekturę : "Malowanego Pocałunku" czułam  wiedeńską secesję jak nic dotychczas. otworzyło to przede mną nieznane dotąd wrota - świata malarstwa i sztuki współczesnej, oglądanego z innej perspektywy, z inną świadomością.
 


Dlatego własnie jestem tu dziś po raz kolejny, Dlatego wróciłam do tego niezwykłego miejsca - dla niektórych będącego stolica muzyki, dla innych fantastycznej opieki socjalnej, dla historyków miejscem egzystencji dynastii Habsburskiej i sceną dla najważniejszych politycznych wydarzeń Europy okresu nowożytnego...Dla mnie jednak to przede wszystkim miejsce gdzie żył i tworzył Gustaw. miejsce gdzie rozwijała się miłość Emil Flog i Klimta.
Chowam aparat i wyciągam na kolana ""Malowany pocałunek"
rozglądam się dookoła i mam wrażenie, że widzę stąd , z mojej przypadkowej ławki okna pracowni Emil.
Otwieram książkę na chybił trafił, bowiem w całym swym bezmyślnym szale - pochłonęłam ją nie robiąc żadnych notatek. Staram się teraz usilnie wpaść na trop - chce jeszcze raz literacko odwiedzić miejsce akcji. Strzał w dziesiątkę, strona 217.. chłonę szybko każdą literkę, każde zdanie.. Emil jest narratorką opowiada:
"Wynajęłyśmy dwa pietra w Cosa Picola, w narożnym domu pryz Mariahilfe-strase w pobliżu Kunsthistorisches Museum"

To niesamowite! Krzyczę w duchu i czytam do końca rozdział, którego akcja dzieje się w budynku pod, którym niemalże siedzę. Gdy dobiega końca biorę książkę pod pachę i popijając polską - biedronkową maślankę - powolnym krokiem tchnąc radość z każdej chwili - idę pod okna Cosa Picola. Oglądam budynek z każdej strony, odnajduje klatkę schodową o które pisała Panna Flog i waham się czy zadzwonić dzwonkiem. Zadzwonię i co powiem? Czy mogłabym zobaczyć mieszkanie? Bo 100 lat temu żyła tu pewna projektantka, jedna z wielu kobiet Klimta? Która po lekturze pewnej książki wydaje mi się bliższa niż niejedna przyjaciółka? Nie to bez sensu. To brzmi paradoksalnie nawet po polsku. Postanawiam wrócić tu następnego dnia i skorzystać ze znajomości niemieckiego moich znajomych... Siadam na murku, pod oknami pracowni Emil Flog wypijam do końca moją energetyzującą maślankę i postanawiam iść dalej.


Zmierzam w stronę - budynku secesji wiedeńskiej, obchodzę go z każdej strony, oglądam uważnie. Dziecko Józefa Olbricha. Jest interesujące kwadratowe ukoronowane - "złota kapustą"-jak pisali złośliwi krytycy szydząc z awangardowej ozdoby ułożonej z liści laurowych. Budynek jest prosty ma przypominać grecką świątynie. Budowany z zamiarem stworzenia sanktuarium dla wszystkich tych, którzy zapragną nowej sztuki! Powiew świeżości - z jakiego rozmachem została zbudowana jest tu do dziś zauważalny.. Nie wchodzę do środka, jest również zamknięte, wpadnę tu jutro.
Idę dalej w stronę Nachmarktu, pragnę poczuć na własnej skórze miasto. Wydaje mi się, że nigdy nie jest to równie osiągalne jak - na targu, idąc przez tłumy ludzi, można choć na chwile poczuć się częścią tego tyglu ras i narodowości. Idę długą ścieżką miedzy straganami, oglądam ludzi pałaszujących posiłki w knajpkach i barach szybkiej obsługi, patrze jak jedzą i co jedzą... czuje tysiące zapachów, które mieszają się z sobą tworząc zadziwiającą woń. Słucham tego jak mówią, nie staram się rozumieć, przyglądam się tylko ich mimice, odczytuje emocje.. Idę spacerowym, powolnym krokiem wdycham to zabawnie słodkie powietrze i napawam oczy widokiem kolorowych chust, świeczek, czajniczków, wełnianych czapek i kolorowych paciorków sprzedawanych przez Azjatów. Gdy dochodzę do końca - jednego z dwóch równoległych torów targowiska, moim oczom ukazuje się rząd cudownych - secesyjnych kamienic, których gorączkowo poszukiwałam tego lata.


Stoję nie mogąc złapać tchu -sledze wzrokiem każdy listek, biegnę wzdłuż pnączy... z uwagą oglądam wszystkie okna "Majolikowy dom" stoi niezmiennie jak przed stu laty - tak jakby tyle co wybudowany przez Otto Wagnera... Kamienica jest piękna to nie podlega dyskusji. Otwieram moją biblie na dzisiejszy dzień, (biografie Klimta), czytam kilka zdań na temat secesyjnych kamienic przy Linke Wienzeile i idę dalej. Postanawiam iść przed siebie aż mi się nie znudzi, aż nie stwierdzę, że mam dość i pora zawracać.
Maszeruje tak, fotografując wszystko co mi się spodoba architekturę, stylowe rowery, stare sprzęty, plakaty reklamowe, interesujące witryny, ludzi, graffiti i stare samochody.. Wszystko co przyjdzie mi do głowy, co w jakiś sposób przykuje moja uwagę. Ćwiczę warsztat. Jednocześnie oszczędnie pstrykam zdjęcia, chce uniknąć fotek-idjotek, uczę się szacunku do klatki zdjęciowej jak przy fotografii analogowej, gdzie każde pstrykniecie miało znaczenie...



Zataczam krąg, aż wracam z powrotem do Naschtmarktu, gdzie spotykam wesołych handlarzy, którzy zaczepiają mnie wołając zabawnie "dziń dobry" bądź tez " dobryje dzien" albo pytają worost: "czeszka?" Bawi mnie to niezmiernie, śmieje się i rozmawiam z nieznajomymi, którzy próbują swoich sił w polskim języku i częstują mnie swoimi towarami- a ja rozmawiam z nimi łamaną angielszczyzna i tłumacze skąd jestem i po co przybywam:)

Rozbawiona, Ruskami, Bułgarami i Turkami - idę tam gdzie nogi mnie zaniosą, usilnie próbuje zgubić się w tej stolicy cudów lecz po chwili stwierdzam, że to niewykonalne, gdziekolwiek nie pójdę albo już tam była, albo widzę z tego miejsca - jakiś wielki obiekt który wznosi się nad miastem i względem , którego można z łatwością wyznaczyć azymut na jakąkolwiek stacje metra.. Docieram do Karlsplacu - gdzie po raz kolejny spotykam się z Otto Wagnerem i jego twórczością - zaprojektował on bowiem sieć stacji metra na terenie całego miasta, każda z nich jest inna, ma swój indywidualny charakter i styl. Wszystkie łączy wspólna dekoracyjność i motywy secesji - jednak nie przeszkadza to każdej z osobna pozostać swoistym indywiduum.



Zasiadam wygodnie w parku, na metalowej ławeczce z widokiem na bazylikę, techniczny uniwersytet i stacje metra. Wyciągam książkę i czytam o wszystkim co dziś widziałam i co będę mijać na swej drodze w najbliższych dniach. Znowu spotykam się z Klimtem w jego bajecznie korowym świecie z pogranicza dwóch epok... I dopiero chłód przenikający na wskroś moje ciało budzi mnie z tej chwili zapomnienia.
Pakuje się wiec do metra i odjeżdżam, zamyślona zapominam skasować biletu, co staje się pretekstem by wysiąść wcześniej z metra i przespacerować się trzy przystanki. Wysiadam na Moście Pokoju - podziwiam kolejną stacje metra i powolnym krokiem przez alejkę suto wyścieloną żółto- złotymi liśćmi zmierzam w stronę mieszkania w 20 dzielnicy. Alejka jest bajeczna, biegnie tuż nad szemrzącym cicho Dunajem, nad którym maluje się wyrastająca jak baśniowy zamek - Spalarnia śmieci, która bardziej niż - spalarnie przypomina Fabrykę Czekolady.



Wieczorem daje się porwać na Świąteczny Targ, na którym popijam poncz i próbuje pierwszy raz w życiu smażonych kasztanów, dookoła nas roztacza się świąteczna, wesoła, pachnąca piernikiem i gorącą czekoladą ciepła atmosfera.. i tylko podświadomie żal mi, że tak piękne święta, można sprowadzić do tak wyrachowanej - ciągnącej się przez ponad dwa miesiące nieustannej konsumpcji. W drodze powrotnej odwiedzamy uniwersytet, na kilka minut solidaryzujemy się z buntowniczymi studentami, którzy oblegają aule już od miesiąca..


Zmęczona i radosna, plan na jutro Kunsh Historishes Museum

poniedziałek, 2 listopada 2009

Genelaogia - wyprawa w głąb własnego drzewa

Drodzy czytelnicy.. ostatnio pochłonął mnie wir pracy, robie kilka rzeczy na raz, jednka w calym tym motłochu - musiałam znależć czas dla spraw priorytetowych - czyli prac zaliczeniowych m. in z cudownego przedmiotu jakim są Nauki Pomocnicze Historii - gdzie jedną z misji koniecznych do wykonania by uzyskać porządane zaliczenie jest stworzenie drzewa genelaogicznego własnej rodziny.
No cóz - bajeczna sprawa, z tym, ze nie wystarczy wiedzieć kto był naszym prapra dziadkiem ... trzeba jeszcze mieć na to dowód. No własnie! i tu zaczynają się schody drodzy panstwo! O ile jeszcze ów prapra - dziadek - istnieje w dokumentach ukrytych w domowym archiwum, gdzies za zapomniamyn segregatorem w piatej szufladzie od góry po prawej.. tak juz praprapradziadek, którego imię nawet moja babcia pamięta jak przez mgłę - w domowych dokumentach niestety się nie ujawnia.. Wówczas musi człowiek wziąść sie w garść i ruszyć na zwiady po ciotkach i wujkach..a gdy i tam ów przodkowie nie maja swego potwierdzenia. Trzeba odwiedzić dzielnicową parafie, gdzie wiatr chula przez nieszczelne okna, a księga parafialna - jest na tyle czytelna, ze człowiek chwali pod niebiosa - umiejetnośc czytania hierogilifów i swe podstawy łaciny! Dobrze tez w takie lisopadowe noce - mieć przy sobie starą przyjaciólkę z dziecinstwa, która dostrzeże - to czego krótkowidz nie zobaczy:D
Eskapada do dzielnicowej parafi - pozwoliła mi wyciągnąć z łona zapomnienia trzy nazwiska moich przodków i potwierdzić istnienie sześciu innych.
Jestem w połowie drogi - mojej walki z ciemnościami zapomnienia jakie zawisły nad genelaogia mojej rodziny. Nie ukrywam, ze pragne ze wszystkich sił udowodnić swe szlacheckie pochodzenie:D Ów moja prababka od strony mojego tatusia - nosiła przepiękne nazwisko będąc z domu - Bobrycką, jak rodzinna legenda głosi posiadała dworek w Dażlubiu, (gdziekolwiek by to było). 
W czwartek czeka mnie kolejna ekapada - tym razem do osciennej dzielnicy, której ksiegi parafialne siegają jeszcze dalej. Plan jest jak zawsze abitny - siegnąc przełomu XVIII / XIX wieku - lecz co z tego wyjdzie? Postanowiłam, ze sama nie odpuszcze. Przeszkodą moze być tylko niechęc urzędnicza i zapora prawna.
Kilka dni temu, pełna zapału odpisałam numery telefonu do parafii pomorskich i pełna entuzjazmu opowiadałam księża przez telefon o swej koniecznosci odszukania przodków. Nie ukrywam, ze niewielu wyraziło szczerą chęc pomocy, powiem więcej - kilku nawet szczerze mnie ofukneło - zwracając mi uwage, ze przede wszytkim muszą wypełniac obowiązki duszpasterskie a nie grzebać się w jakiś pogniłych papierach! Co dziwne nie wyrazili też chęci - wpuszczenia mnie do własnych archiwów parafialnych... Dobrze, że wczesniej zapytałam.. przykro by mi było gdybym przebyła trase 660 km i pocałowała klamkę plebani w Strzelnie. Nie poddałam się jednak, zawsze jest alternatywne zródło! Zadzwoniłam  do urzędu miejskiego w kilku powiatach pomorskich i tam wreszcie znalazłam pierwszą zyczliwą mi istotę! Pewien Przemiły Pan wyraził chęc przerzucenia kilkunastu tek z aktami zgonu - zeby odnależć moich praprapra-dziadków niemieckiego pochodzenia. Rozpaliło to mój kaganek nadzieji !!
Jesli uda mi się wykonać misję zgodnie z planem - i odnajde zapomniane korzenie mojej rodziny, zajmę sie tym zarobkowo. To cudowna sprawa, móc zagłębiać sie po brzegi w historii, czuć zapach starych pożókłych, lekko stechłych kartek i borykać się z trudnosciami, by na koniec wyjść zwycięsko z walki z ciemościami historii. Podejmując tą misje czułam się troszkę Don Kichotem z Manchy teraz wiem, ze to mylne uczucie... bo to nie walka z wiatrakami, lecz walka o szczytny cel, o pamięc przodków i własną tozsamość. Juz nie czuje się Błędnym Rycerzem - lecz historykiem z krwi i kości. Larą Croft w hatowanej spódnicy!
 Nancy Irving - dziś bardziej historyk niz ktokolwiek inny.