poniedziałek, 2 listopada 2009

Genelaogia - wyprawa w głąb własnego drzewa

Drodzy czytelnicy.. ostatnio pochłonął mnie wir pracy, robie kilka rzeczy na raz, jednka w calym tym motłochu - musiałam znależć czas dla spraw priorytetowych - czyli prac zaliczeniowych m. in z cudownego przedmiotu jakim są Nauki Pomocnicze Historii - gdzie jedną z misji koniecznych do wykonania by uzyskać porządane zaliczenie jest stworzenie drzewa genelaogicznego własnej rodziny.
No cóz - bajeczna sprawa, z tym, ze nie wystarczy wiedzieć kto był naszym prapra dziadkiem ... trzeba jeszcze mieć na to dowód. No własnie! i tu zaczynają się schody drodzy panstwo! O ile jeszcze ów prapra - dziadek - istnieje w dokumentach ukrytych w domowym archiwum, gdzies za zapomniamyn segregatorem w piatej szufladzie od góry po prawej.. tak juz praprapradziadek, którego imię nawet moja babcia pamięta jak przez mgłę - w domowych dokumentach niestety się nie ujawnia.. Wówczas musi człowiek wziąść sie w garść i ruszyć na zwiady po ciotkach i wujkach..a gdy i tam ów przodkowie nie maja swego potwierdzenia. Trzeba odwiedzić dzielnicową parafie, gdzie wiatr chula przez nieszczelne okna, a księga parafialna - jest na tyle czytelna, ze człowiek chwali pod niebiosa - umiejetnośc czytania hierogilifów i swe podstawy łaciny! Dobrze tez w takie lisopadowe noce - mieć przy sobie starą przyjaciólkę z dziecinstwa, która dostrzeże - to czego krótkowidz nie zobaczy:D
Eskapada do dzielnicowej parafi - pozwoliła mi wyciągnąć z łona zapomnienia trzy nazwiska moich przodków i potwierdzić istnienie sześciu innych.
Jestem w połowie drogi - mojej walki z ciemnościami zapomnienia jakie zawisły nad genelaogia mojej rodziny. Nie ukrywam, ze pragne ze wszystkich sił udowodnić swe szlacheckie pochodzenie:D Ów moja prababka od strony mojego tatusia - nosiła przepiękne nazwisko będąc z domu - Bobrycką, jak rodzinna legenda głosi posiadała dworek w Dażlubiu, (gdziekolwiek by to było). 
W czwartek czeka mnie kolejna ekapada - tym razem do osciennej dzielnicy, której ksiegi parafialne siegają jeszcze dalej. Plan jest jak zawsze abitny - siegnąc przełomu XVIII / XIX wieku - lecz co z tego wyjdzie? Postanowiłam, ze sama nie odpuszcze. Przeszkodą moze być tylko niechęc urzędnicza i zapora prawna.
Kilka dni temu, pełna zapału odpisałam numery telefonu do parafii pomorskich i pełna entuzjazmu opowiadałam księża przez telefon o swej koniecznosci odszukania przodków. Nie ukrywam, ze niewielu wyraziło szczerą chęc pomocy, powiem więcej - kilku nawet szczerze mnie ofukneło - zwracając mi uwage, ze przede wszytkim muszą wypełniac obowiązki duszpasterskie a nie grzebać się w jakiś pogniłych papierach! Co dziwne nie wyrazili też chęci - wpuszczenia mnie do własnych archiwów parafialnych... Dobrze, że wczesniej zapytałam.. przykro by mi było gdybym przebyła trase 660 km i pocałowała klamkę plebani w Strzelnie. Nie poddałam się jednak, zawsze jest alternatywne zródło! Zadzwoniłam  do urzędu miejskiego w kilku powiatach pomorskich i tam wreszcie znalazłam pierwszą zyczliwą mi istotę! Pewien Przemiły Pan wyraził chęc przerzucenia kilkunastu tek z aktami zgonu - zeby odnależć moich praprapra-dziadków niemieckiego pochodzenia. Rozpaliło to mój kaganek nadzieji !!
Jesli uda mi się wykonać misję zgodnie z planem - i odnajde zapomniane korzenie mojej rodziny, zajmę sie tym zarobkowo. To cudowna sprawa, móc zagłębiać sie po brzegi w historii, czuć zapach starych pożókłych, lekko stechłych kartek i borykać się z trudnosciami, by na koniec wyjść zwycięsko z walki z ciemościami historii. Podejmując tą misje czułam się troszkę Don Kichotem z Manchy teraz wiem, ze to mylne uczucie... bo to nie walka z wiatrakami, lecz walka o szczytny cel, o pamięc przodków i własną tozsamość. Juz nie czuje się Błędnym Rycerzem - lecz historykiem z krwi i kości. Larą Croft w hatowanej spódnicy!
 Nancy Irving - dziś bardziej historyk niz ktokolwiek inny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz