piątek, 20 listopada 2009

"Pocałunek" Gustawa Klimta cz. 2 (ciąg dalszy)


Gdy docieram na pierwsze piętro, przed moimi oczyma ukazuje się wielka, doskonale oświetlona sala, której wnętrze jest zupełnie puste. Obchodzę ją kilka razy, wyglądam przez monstrualne dwu-skrzydłowe okna i udaje sama przed sobą, że podziwiam francuski ogród, na który z miejsca w którym stoję roztacza się niczym nie zmącony widok. Udaje, że podziwiam, bo w rzeczywistości, błądzę myślami po salach, walczę sama z sobą . Toczę bój z lękiem jaki na nowo mnie ogarną, panicznie boje się rozczarowania... Kilka minut stoję tak, jak słup soli i wpatruje się w symetryczne alejki, kunsztownie przyciętych żywopłotów, gdy podniecenie opada decyduje się iść dalej.
Idę w prawo, przecinając piękne, oświetlone porannym słońcem zamkowe komnaty - pełne dzieł wielkiego formatu. Rzucam przepraszające spojrzenie Egonowi Schile i Oskarowi Kokoshce i idę dalej. Gdy przekraczam kolejny próg ogromnych 4 metrowych drzwi  przed moimi oczyma ukazuje się On! Zamknięty w szklanej klatce do złudzenia przypominającej akwarium stoi samotnie na środku sali, wyraźnie wywyższony ponad innymi. Nie jest jednak jedynym obrazem Klimta w tym pomieszczeniu, wszystkie pozostałe ściany zdobią pomniejsze jego malowidła.
Komnata jest spora. Ja stoję krótką chwilę w progu, po czym niepewnie siadam zaraz przy wejściu na wyścielanych czerwonym aksamitem, iście królewskich krzesłach o drewnianych pokrytych brązową bejcą, rzeźbionych nogach. Siedzę tak w bez ruchu i szczerze nie wiem co zrobić. Myślę, że ten paraliż umysłowo-ruchowy trwał dobrych parę minut, bowiem gdy się ocknęłam, pani ochroniarz wpatrywała się we mnie dziwnym, lekko zaniepokojonym wzrokiem.
Siedziałam - tak na tym krześle pod oknem, tuz obok wejścia, a po przeciwnej stronie sali w odległości jakiś 20 metrów wisiał "Pocałunek" Gustawa Klimta. Nie miałam odwagi podejść. Postanowiłam, raz jeszcze przejrzeć wszystkie opracowania jakie z sobą zabrałam. Tak więc z właściwą sobie gracją, wysypałam wszystkie książki na wykładane aksamitem siedzenie tuż obok.. i powoli wczytywałam się w opinie historyków sztuki, biografów i amatorów. Na koniec wzięłam raz jeszcze do ręki "malowany pocałunek" i przeczytałam kilka kolejnych rozdziałów, w których Gustaw maluje, opowiada o treściach jakie pragnie zawrzeć w tym nurtującym go od dłuższego czasu motywie, a także o wystawie i odbiorze dzieła przez twórców Malarzowi współczesnych. Przerzucając kolejne kartki, co jakiś czas kontrolnie podnoszę głowę i spoglądam na obraz, weryfikuję każde kolejne zdanie tekstu. Widzę dokładnie, twarz kobiety i barczystego mężczyznę silnie obejmującego ją swoim ramieniem.
Gdy przeczytałam już wszytko, co tylko mogłam na temat obrazu i jego interpretacji schowałam opracowania.  Wyciągnęłam tylko cienki, 32 stronicowy, kratkowany zeszyt i patrząc na obraz zaczęłam notować wszytko co przyszło mi do głowy. Pisałam nieskładnie i brzydko, spiesząc się by żadna myśl nie uleciała mi w eter... Pisałam równoważnikami zdań, w które trudno było mi upchać wielokrotnie złożone, zawiłe konstrukcje myślowe jakie z chwili na chwile impulsywnie nawarstwiały się w mojej głowie.




Zastanawiałam się uporczywie co tkwi na tych kilku metrach kwadratowych pokrytych kilkudziesięcioma warstwami farby i złota czego by nie było na innych obrazach?
Czym zasłużył sobie "Pocałunek" na taką sensacje, jaką stał się faktycznie na wystawie secesjonistów w roku 1908?  Co sprawiło, że sama Emil Flog dopchała się do obrazu dopiero pod sam koniec wystawy, podczas, której tłumy nie odstępowały go na krok. A przede wszystkim niezmiernie zastanawiam mnie co spowodowało, że w sto lat po pierwszej prezentacji dzieła, obraz ten bije rekordy popularności ? Dlaczego właśnie jego reprodukcje  zdobią filiżanki, kubeczki, kalendarze, notesiki, piórniki, strugaczki, zapałki i zapalniczki, popielniczki, zasłony, świeczniki, pudełka, pozytywki a nawet (o zgrozo!) uchwyty do papieru toaletowego i mydelniczki...Nie mówię już o tandetnych kolczykach, broszkach i naszyjnikach ozdabianych klimtową reprodukcją.

Siedzę tam i zastanawiam się jakie figle płata człowiekowi los. Jeszcze rok temu, szczerze nienawidziłam Klimta z całym jego " tandetnym złotym polotem" . Nienawidziłam go za to, że był wszędzie, nie można było spokojnie wyjść z domu by nie natknąć się na jakiegoś pożal się Panie Boże, śmierdzącego tandetą i brudnym złotem Klimta. Odbijało mi się już breloczkami i pocztówkami powielającymi dzieło Gustawa. W sumie - kultura masowa, wytarła sobie nim tyłek, spłaszczyła do granic możliwości, zdeformowała a następnie okleiła nim cały zachodnio-europejski świat, a biednemu Gustawowi, nieżyjącemu od ponad 90 lat oberwało się po głowie.

Czy właśnie tego chciał tworząc Pocałunek?
Pocałunek jest alegorią miłości - ma pobudzać do refleksji. Niesie z sobą merytoryczny i aksjologiczny ładunek. Natomiast klimtowe dzieło w powielonej w setkach milionów egzemplarzy, niedoskonałej formie stało się jedynie zdobnikiem, dodatkiem do czegoś czego stało się integralną częścią. Nie niesie z sobą już żadnego ładunku emocjonalnego, przecież nie rozdrabniamy się na drobne przed okładką zeszytu. Nie analizujemy treści. Nie interpelujemy gestów i składowych elementów czegoś co otacza nas na co dzień. To było by sprzeczne z naturą człowieka.

Patrzę na obraz Klimta i wiem, że nie dostrzegłabym w nim nic ponad to co widzi każdy inny, odwiedzający tą salę zwiedzający, gdybym nie przebrnęła prze lekturę "Malowanego pocałunku". To ona przybliżyła mi sylwetkę Artysty, nadała mu ludzką twarz. Spełniła doskonale moje oczekiwania- pozwoliła choć na chwilę poczuć namiastkę jego świata.

Patrze na obraz i wiem, że obejmująca się para - w pierwotnym zamyśle autora, miała być autoportretem przedstawiającym Artystę w miłosnym uścisku z wieloletnią przyjaciółką Emil Flog. Autoportret ten byłby swoistą deklaracją miłości malarza do sławnej projektantki. Sama Panna Flog - pozowała mu nawet do obrazu. Ostatecznie jednak Klimt nie odważył się na taki krok, na kilka dni przed ostatecznym ukończeniem dzieła zmienił rysy twarzy kobiety, nawet jej dłonie zostały zmienione, a w ich miejscu pojawiły się skostniałe, wykręcone paraliżem palce Adel Bloche-Bleur. Barczysty, wysoki mężczyzna z obrazu - również w niczym nie przypomina, raczej niskiego, krasnalowatego malarza.

To kamuflaż, unifikacja. Autor zdawał sobie sprawę z tego, że tylko nierozpoznawalne postacie będą w stanie unieść na swych barkach - powierzone im zadanie i nieść przez wieki brzemię alegorii. Rozpoznawalne postacie - zmąciłyby przekaz, skupiając widzów na najpłytszej sferze obrazu.
Patrzę zatem na obraz jako alegorię miłości, najambitniejsze wyzwanie jakiego podjął się Klimt. Patrzę i widzę, że brak tu równowagi, ze krucha kobieta balansuje na krawędzi, podtrzymywana - jedynie dzięki silnym ramionom mężczyzny, który w przeciwieństwie do niej twardo stoi na kwiecistej murawie. To on decyduje o jej istnieniu. Z łatwością mógłby puścić kobietę a ona wówczas, przepadła by w ciemnościach ciągnącej się po prawej stronie dzieła przepaści... A mimo to ta krucha istota, ufnie oddaje się w jego ręce. Pełna wiary rozpływa się w jego pocałunkach. Jej mimika zdradza wszytko, jest zupełnie naga emocjonalnie, w przeciwieństwie do mężczyzny, którego poza doskonale maskuje jego emocje. Czy to przypadek, że Barczysty Człowiek skrywa swoją twarz?
A nienaturalnie wykrzywiony kark? Gdyby to nie pędzel Gustawa dał życie temu mężczyźnie mogłabym podejrzewać artystę o brak znajomości ludzkiej anatomii, jednak tu jestem pewna, że to znak, trop do interpretacji. Dla mnie to symbol zwyrodnienia. Konieczność deformacji własnego ja, by móc dostosować się do swego partnera. ..

Gdy udaje mi się wyrzucić z siebie już wszystkie kotłujące się myśli. Czekam jeszcze chwilę, zarzucam torbę na ramię i powolnym krokiem podchodzę do obrazu. Staję przed nim i z ulga widzę, że nie przybyłam tu na marne. Kolory uderzają we mnie swą intensywnością, a złoto posiada najszlachetniejszy odcień - nie mający nic wspólnego z reprodukcyjnym mosiężnym odcieniem, przypominającym ruskie, targowe klamki. A tło? powala na kolana, w życiu nie widziałam takiego na żadnej z kart. Tło przypomina noc, czarną i złowrogą, rozświetloną milionem drobniutkich jak pył gwiazd. Stoję tak chwile i wyobrażam sobie wszystkie sceny jakie mogły dziać się przed tym obrazem przez te 101 lat dzielące mnie od powstania dzieła...

Później odchodzę cicha i zamyślona, plączę się jeszcze kilka godzin po bajecznie wystrojonych salach, w których nic mnie już nie zachwyca. W ostatnim odwiedzonej przeze mnie pomszczeniu, mieści się sklep z upominkami, z tysiącem wspomnianych powyżej reprodukcji. Spoglądam z żalem na obkopujących się w tych rozmaitościach japońców i życzę im w duchu, by kiedyś tu wrócili i mogli zabrać z sobą na pamiątkę tak pełne jak moje głębokie przeżycie.
Gdy wychodzę jest jeszcze jasno. Włóczę więc powoli nogami, po francuskich symetrycznych alejkach - barokowego ogrodu i zastanawiam się usilnie, czy kiedyś będę mogła z tak niezmąconą niczym ufnością oddać się ręce mężczyzny...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz