czwartek, 13 marca 2014

Cardiff - mecz rugby, pewien francuz i noc w burger kingu, cz .2




Ostrzegam będzie długo, o walijskim społeczeństwie, ich poczuciu wyższości i kompleksie wielkiego miasta, prawdziwym burdelu - w nocnym Burger Kingu i pewnym francuzie, który zasypywał mnie w tym otoczeniu pocałunkami..


Wychodząc z hali targowej wpadłyśmy prosto na uliczny targ staroci, mody alternatywnej i pamiątek vintage. Wszystko było takie urocze, ze ciężko było oderwać się od tych straganów, najbardziej jednak urzekła mnie mapa stumilowego lasu i krainy Kubusia Puchatka, była cudna! Pytanie, tylko gdzie bym ją powiesiła? Do tego stopnia odwykłam od kupowania rzeczy nie użytkowych, ze zupełnie wystarcza mi radość z patrzenia na nie:) 








Mecz Rugby, czyli o co w ogóle chodzi? 

Gdziekolwiek się nie ruszyłyśmy, wszędzie mijały nas kilku osobowe grupki mężczyzn, przeważnie w średnim wieku, czasem po pięćdziesiątce. Było to zgoła dziwne, mężczyźni w tym wieku, raczej podróżują ze swoimi zonami, rzadko kiedy można ich spotkać w towarzystwie kolegów z ekipy. Nagminność tego zjawiska, kazała nam przypuszcza, że w mieście szykuje się jakaś homoseksualna feta? Zagadka rozwikłała się gdy dotarłyśmy pod stadion. Tutaj piętrzyła się już kolejka kolejnych męskich czteroosobowych grupek, które robiły sobie zdjęcia na tle obiektu, Okazało się, że w mieście jest mecz, nie zastanawiając się więc dłużej zawróciłyśmy z parku, który swoją drogą jest naprawdę przyjemny i popędziłyśmy co sił w nogach - do kasy, zapytać o bilety. Przed kasą zrobiłyśmy mały rekonesans, żeby się nie zbłaźnić pożyczyłyśmy program wydarzenia od chłopaczka, który stał przed nami i skąd dowiedziałyśmy się, że to mecz legendarnej walijskiej drożyny z legendą francuskiej piłki. Podekscytowane zdecydowałyśmy, że jeśli bilet nie puści nas z torbami, to musimy to zobaczyć. Szczęście się do nas uśmiechnęło,  okazało się, że możemy wejść i zająć miejsca stojące już za 10 gbp. Dwa razy nie trzeb było tego powtarzać. Moment później siedziałyśmy już na widowni i kontemplowałyśmy samotnie otoczenie.










Dopiero po chwili dotarło do nas, że boisko jest jakieś dziwne, a bramki za długie...  Okazało się, że własnie kopiłyśmy bilety na mecz rugby. Szczerze powiedziawszy wcale mnie to nie zmartwiło, nigdy nie widziałam meczu rugby ( nawet w telewizji), uznałam więc, że to najlepsza okazja, żeby poznać zasady tej męskiej gry. Dopiero po godzinie trybuny zaczęły się zapełniać, a nasz sektor okazał się być - francuskim! Tak więc mimo woli zostałyśmy zdominowane przez francuzów, którzy radośnie śpiewali co chwile, piękne i niezwykle skomplikowane, pieśni: "O le ble, o le ble..."  i tak bez końca. A my po kilkunastu minutach załapałyśmy ryt i razem z nimi głośno krzyczałyśmy "o le ble". Siedzący przed nami  czterej Francuzi w średnim wieku, odziani w kurtki z sztucznym futrem przy kapturze i chabrowe berety z tyłu do złudzenia przypominali jakieś stare damy, które zagubiły się gdzieś między epokami. Tylko stary jegomość, który gdy akurat nie udawał wodzireja i sam nie darł się w niebo głosy, obracał się do nas i przykładając palec do ust wydawał z siebie głosnie szzzzz, które miało nas uciszyć, nawet gdy prawie nie oddychałyśmy, robił to tak dla sportu, powtarzać czynność z zaskakującą rytmicznością!  Wręcz czekałam na ten moment gdy znowu się obróci by wybuchnąć głośnym śmiechem:) Miałam z tego wszystkiego kupę radości! Atmosfera, emocje, adrenalina i podniecenie tłumu, nawet jak nie wiedziałam do końca o co chodzi i dlaczego jakiś murzyn ciągnie za fraki sędziego, a inny przysadzisty 150 kilowy, mężczyzna nokautuje biednego, chudego zawodnika i nikt nie uznaje tego za faul. Po meczu , spodziewałam się, że jacyś Walijczycy puszczą na nas szturm, a przynajmniej nam  pogrożą, za nasze francuskie zaangażowanie. Niestety, moja polska natura, wychowana na doniesieniach z gazet o potyczkach kibolskich, została szczęśliwie rozczarowana. Wszystko odbyło się niezwykle kulturalnie, na koniec przepijano razem piwo i gratulowano sobie pięknej gry. Jeden Francuz nawet wycałował nas w policzki, za piękne kibicowanie.











After Party dla Vipów

Zaraz po meczu z megafonu ogłoszono, że dla wszystkich którzy kupili bilet za min. 10 gbp jest wstęp wolny na aftrer party z gwiazdami francuskiej i walijskiej ligi. Nie trzeba nam było tego powtarzać dwa razy (przypominam, że ciągle nie miałyśmy gdzie spać, ani gdzie się zagrzać) obiecująca wizja kilku godzin w ciepłym namiocie brzmiało jak marzenie. Trafiłyśmy więc do namiotu, gdzie zabawiała się najsłodsza śmietanka tej prowincjonalnej stolicy, w której każdy najwyraźniej zna każdego. Walijskie gwiazdy fotografowały się z piłkarzami, modelki wręczały wylicytowane na charytatywnej aukcji przedmioty, a Francuzi popijali w najlepsze z Wyspiarzami. A my? grzejąc się przy grzejniku, obserwowałyśmy wnikliwie towarzystwo, zaśmiewając się do łez jak nastolatki, przy dziecinnej zabawie - "kogo wolisz?". Typując największych przystojniaków i najmniej ujmujących amantów.







( ja i mój grzejnik:))

W Macdonald spotkajmy się...

Po trzech godzinach spędzonych na zanoszeniu się od śmiechu, opuściłyśmy roztańczony namiot, który tylko utwierdził nas w przekonaniu o prowincjonalności tego miasteczka, które jakże silnie stara się być wielkim miastem. Z ciepłego namiotu, wyskoczyłyśmy wprost na mroźną ulice, wte pędy udając się do Macdonalda, by, przedziadować tam jakość przy gorącej czekoladzie resztę nocy. Dochodziła 23 zamówiłyśmy po herbacie i zaczęłyśmy w loży wić sobie mini gniazdko, gdy uprzejmy ochroniarz - odgrodził nas od korytarza barierką i powiedział, że mamy 15 minut do zamknięcia. Zdębiałyśmy. Napis 24 godziny na dobę, na drzwiach nic nie znaczy?- zapytałam zdezorientowana. Na co usłyszałam krótko, tak ale tylko na wynos.. Prośby na nic się zdały.
Skończyłyśmy dosłownie na bruku, szukając nowego schronienia. Szukać długo na szczęście nie trzeba było, tuż za rogiem wyłonił się nam Burger King, w którym ogromna kolejka do kasy, sygnalizowała, że raczej nie prędko zwiną interes. Wielkie 24 h na dobę łypało na nas zachęcająco. Po przygodzie z Makiem, wolałyśmy być jednak ostrożne. Zapytałam więc pięc razy za dużo ochroniarzy czy aby na pewno możemy tutaj zostać tej nocy. Gdy usłyszałam szósty raz z absolutnie wyczerpaną już życzliwości, że tak owszem, zajęłyśmy szybko miejsce w obszernej loży, która jak się później okazało, była najlepszym punktem obserwacyjnym całego lokalu.


Burdel King, czyli najlepsze after party w mieście
Tym też sposobem zupełnie bezwiednie trafiłyśmy na najlepszy kurs socjologi na świecie. Ulokowane w zacnej loży tuż obok ubikacji z widokiem na przecinające się dwa korytarze, którymi każdy odwiedzający lokal musiał się przemieścić, stałyśmy się mimowolnymi świadkami dramatów, namiętności, radości i gorzkich żali przynajmniej jednej czwartej walijskiego społeczeństwa, która postanowiła odbyć swoje after party właśnie tu w jedynym lokalu czynnym przez całą noc. Tym to sposobem mimo, że okropnie chciało nam się spać, nie mogłyśmy zmrużyć oka zaintrygowane do bólu tym co działo się dookoła.




Przede wszystkim należy powiedzieć sobie jasno: noszenie płaszcza w zimie to absolutne faux pas, kurtka, sweter, czy chociażby bluza -również nie wchodzi w grę, o rajstopach czy pełnych butach już nie wspominając. tutaj kobiety chodzą w sukniach wieczorowych z gołymi nogami, w butach odsłaniających palce, albo po prostu paseczkach obnażających całe stopy. Co najważniejsze,  noszą mini, ale nie takie odsłaniające kolana, ale takie sięgające wyżej, znacznie wyżej nisz pas do pończoch! Czasem nawet wyżej niz górny szef rajstop. Właściwie ciężko byłoby mi wskazać kobietę, która odważyła się założyć coś dłuższego, jeśli tylko miała sukienkę bądź spódnice - to na pewno była ona własnie taka mikroskopijna. To był zwykły weekend, żadne ostatki, walentynki, dzień kobiet, nic z tych rzeczy - kreacja jednak były godne wieczorowej gali sylwestrowej, a nawet oskarowej ( w bardziej ulicznym wydaniu). Gołe plecy, cekiny, wielkie szpile, które przeważnie nosiły w rekach, bądź dosłownie rzucały w kąt i chodziły na boso, czasem zapominając o swoje własności i wychodząc na ulice zupełnie na boso. To wszystko działo się podczas gdy ja przez całą noc nie zrzuciłam z siebie ani jednej warstwy moich okryć wierzchnich, dwóch swetrów i płaszcza! 




Nie jestem zahukaną nauczycielką z prowincji, która nigdy nie wodziła nocnego życia, przepracowałam swoje jako kelnerka, ale i przede wszystkim, barmanka w katowickim, klubie przez, który przewalały się prawdziwe tłumy, takich jednak dziwactw i osobliwości, nie widziałam jeszcze nigdzie. Patrzyłam więc z otwartymi szeroko oczyma, pragnąc zapamiętać każdy szczegół tego widowiska, które wydało się odtwarzając specjalnie dla nas. 

Gdy wokół nas panował istny, jak to Karolina ujęła, "Szał macicy", który kierował roznegliżowanymi kobietami, każąc im gonić w te i wewte z wszystkim na wierzchu, pojawił się francuz, ten sam, który pocałował nas w policzki, za piękne kibicowanie zapytał czy może przysiąść się do naszego stolika. Dochodziła godzina trzecia. Wydawało nam się, że widziałyśmy już wszystko, zmęczenie sięgało zenitu, wizja przyjemnego, kulturalnego francuza przy naszym stoliku wydawała się miłą alternatywa. Antoine, (bo tak miał na imię przystojny mężczyzna), był z gatunku tych wymarłych szarmanckich dżentelmenów, którzy potrafią budować romantyczna atmosferę w kilka chwil, jednocześnie nie robiąc nic zdrożnego. Po kilkunastu minutach rozmowy prawiąc mi najbardziej trafne i wyszukane komplementy Antonio trzymał mnie za rękę i całował po niej czule. Rozbawiona całą sytuacją, uznając to za ciekawą alternatywę nie stawiałam oporów tym niewinnym zalotom. Podczas gdy ten instruktor narciarstwa w wysokich alpach, opowiadał mi jaka to jestem wspaniała patrząc mi w oczy których źrenice z egzaltacji poruszały się niczym oczy wzruszonego Mamoru, z Czarodziejki z Ksiezyca, co chwila dochodził nas radosny krzyk Kaoliny, która przerywała tą romantyczną scenę by podzielić się ze mną kolejnymi spostrzeżeniami, (które przez francuza mi umykały). Najpier kobieta w wieczorowej sukni, która na boso przebiegła koło naszego stolika, a za nią chłopak, wołając, "jesteś na boso, to ja będę się z Tobą solidaryzować" piany w sztok, ściąga buty i nie patrząc na dwie rożne ( pomarańczową i turkusową) skarpetki udaje się za nią w pościg. Przerywam na chwile, patrze na scenę, na którą zwraca mi uwagę Karola i po chwili wracam do "mojego" francuza. Po kilkunastu minutach, słyszę znów zanoszącą się śmiechem Karolinę, która krzyczy - "Ona zaraz przytnie mu tym krzesłem!" Oglądam się na lewo, by zobaczyć końcówkę dramatu, której bohaterka jest kobieta starająca się uderzyć krzesłem mężczyznę, który w jej pijackim mniemaniu uraził jej godność. Historia jest zwiła i później wszystko szczegółowo uzupełnia mi moja towarzyszka. Za moment znów słyszę jej śmiech, obracam się wiec już bez słowa i śledzę wzrokiem co nowego dzieje się w sali. Z prawej strony obserwujemy młodego hipstera, który trzymając za rękę kobietę po czterdziestce, mówi do niej "jesteś taka piękna, przypominasz mi moją matkę", a ta wzruszona dziękuje mu za komplement, po czym nieziemski romantyk dodaje, ""podziwiam Cię, że w tym wieku wybrałaś się jeszcze na imprezę", kobieta niczym kotka puszy się i czaruje, ja patrze na nią i mam nadzieje, że jest tak piana a nie ta głupia i następnego dnia nie przypomni sobie tej rozmowy. Wszystkie te przerywniki okraszone wybuchami radości z naszej strony - przezwaja romantyczną scenę z "moim" francuzem, który lekko zdezorientowany przygląda nam się niepewnie, czy aby nie on jest obiektem naszej uciechy i żartów. Nie tłumacze mu jednak, mówię jedynie zdawkowo, że to nic takiego, po prostu Ci ludzie nas bawią i tyle. On jednak niezrażony, na powrót szuka mojej dłoni i prosi o pocałunek. 

Francuskie pocałunki i komiczne sceny

Cała ta scena wydała mi się tak komiczna, Otoczenie, klimat, jarzeniowe oświetlenie i on niezrażony przeciwnościami losu, zupełnie przypadkowy, trochę groteskowy w swym romantyzmie jakby wyjęty z kart powieści, którymi się zaczytuje. Roześmiałam się serdecznie pytając go : "Naprawdę tutaj? Niby dlaczego?" Nie potrafił odpowiedzieć na moje pytanie, powiedziałam mu tylko, że to bardzo romantyczne tak całować się w Burger Kingu. Roześmiał się swoim perłowym uśmiechem, zadbanego mężczyzny po trzydziestce i rozbrajająco zapytał - Are You AAppy?, co już zupełnie mnie rozbawiło, jako rasowy Francuz, nie potrafił bowiem wymówić H:) Popatrzyłam wieęc na niego rozbawiona i spokojnie z dumą powiedziałam, "Tak, jestem szczęśliwa, ale nie dlatego, że trzymasz mnie za rękę, jestem szczęśliwa bo mam udane życie, jestem wolna, niezależna i zupełnie samowystarczalna,mogę podróżować gdzie i kiedy chce, żyje w XXI wieku i czuje się kobietą XXI wieku", poparzył na mnie trochę zmartwiony, że to nie on jest powodem mojej radości. Nie takiej odpowiedzi się spodziewał. Jednak najwyraźniej, rozbudziło to jego ambicje uczynienia mnie szczęśliwą z samego faktu obcowania z nim, bo zalał mnie nową fala niebanalnych komplementów, których nawet sam Mr. Darcy by się nie powstydził. W tej jakże eklektycznej aurze, dałam mu poczuć się zdobywcą i pocałować mnie w świetle tych amerykańskich jarzeniowych jupiterów, otoczonej ze wszech stron zataczającymi się ludźmi i plastikowymi kubkami. 
I tak mijał nam czas w tej zabawnej atmosferze, gwałcącej wszelkie zasady decorum, gdzie śmiech przeplatał się z romantyzmem, a jeszcze śmieszniejszy patos widniejący na twarzy co niektórych gości, budził kolejne komediowe sceny. Ostanie półtora godziny do zamknięcia spędzone z "moim" francuzem minęło nam jak ułamek sekundy. O 4, 30 musiałyśmy zabrać swoje rzeczy. O piątej zaczynało się sprzątanie tego burdelu, dlatego mimo wszelkich informacji o otwarciu 24 h dobe, każdy lokal ma jakieś nocne godziny, w których trzeba go opuścić. Francuz oczywiście zaproponował, że odstąpi nam swoje łózko w hotelu, uprzejmie jednak podziękowałam.

Bezdomne po raz drugi

Wychodzimy na ulice, z nieba siąpi deszcz, typowa walijska pogoda daje o sobie znać, Karolina idzie przed siebie, a poznany francuz, trzyma mnie za rękę, rozmawia ze mną jeszcze chwile. W tym czasie widzę kontem oka jak Karolina mija kobietę, która pcha przed sobą wydrylowanego Toi-Toia, a "mój" francuz, przyciąga mnie do siebie i całuje. Odwzajemniam pocałunek, chociaż wiem doskonale że widzę tego człowieka ostatni raz w życiu. Delikatnie wysuwam się z jego objęć, macham na pożegnanie, a on wyciąga z kieszeni kartkę z moim nazwiskiem i krzyczy "Znajdę Cie, By".  Nie mam już piętnastu lat, nie wierze w ani jedno słowo. Chociaż przesycona romantyzmem tej chwili jeszcze przez kilka godzin na jej wspomnieni uśmiecham się sama do siebie. Czując się jak bohaterka jakiejś hollywoodzkiej ekranizacji z lat 20, no dobra nie licząc tego mało romantycznego pocałunku w Burger Kingu, moich tłusty włosów, rozmazanego makijażu i gumowców na nogach. Był jednak deszcz, nieco francuskiego klimatu, który on wzniósł swoją osobą,  no i noc. To nic że sceneria nie dopisała. Migawkę z tego momentu zawsze będę okraszać uśmiechem.

Biegnę w tym deszczu, mokrymi ulicami miasta, które z każdą chwilą zaskakuje mnie bardziej. Doganiam moją towarzyszkę i z braku pomysłu gdzie iść, kierujemy się pod drzwi Macdonalda. Ludzie kotłują się na ulicy, niektórzy zajmują wnęki sklepów, inni siedzą na mokrych ławkach wyro-zbierani jak do rosołu, po raz kolejny mijamy kloszard-kę wesoło pchającą przed sobą wydrylowany plastikowy klozet. Całe miasto zasypane jest gęstą warstwą śmieci. Na zegarku mamy 4,43, brak pomysłu dokąd isć. Co dalej robic? Do otwarcia Macdonalnda jeszcze ponad godzina. Idziemy więc raz jeszcze główną ulicą, mijamy po drodze średniowieczny zamek, który może i oświetlony ulicznymi latarniami robi wrażenie, ale teraz jest nam obojętne, czy będzie tu stał jeszcze tysiąc lat, czy za piec sekund przejada po nim buldożery. Szukamy schronienia. Mimo planu, by bardzo nie rzucać sie w oczy siadamy na ławce, głównej ulicy. Wyciągam pomarańczowy ręcznik, który chroni nas od deszczu i okrywamy się różowym kocem. Wyglądamy za iście bardzo światowo. telepiąc się z zimna w tą pozbawiona jednej gwiazdy noc. Musiałyśmy wyglądać kuriozalnie, bowiem, murzyn mijający nas, zawrócił by spytać czy wszystko w porządku. Karolina odparła, wszystko ok, czekamy tylko na kogoś. .. O tak czekamy, aż chciało sie dodać - na niejakiego Macdonalda.. 



Nie patrząc na atmosferę, temperaturę i brak warunków zasypiam oparta o Karole i mija mi tak w błogiej niesamowitości jakieś czterdzieści minut. Gdy się budzę z przerażeniem stwierdzam, że jest dopiero 5,37. Uznajemy jednak, że to dobry moment by powoli iść w stronę Maka. Na miejscu spotykam znajomego ochroniarza, który wita nas niemalże od progu, pytaniem, gdzie byłyśmy gdy nas nie było? Az przez chwilę poczułyśmy się swojsko w tym mieście. Zamawiamy gorącą czekoladę i błagalnym wzrokiem kota ze Shreka prosimy by nie wyrzucali nas na ulice. Pytam pięć razy o które otwierają, mylne opinie sprzedawczyni i ochroniarza, doprowadzają nas do chwilowego obłędu. Gdy kobieta podająca mi czekoladę wystudzonym tonem mówi, zaczynamy o siódmej, znajomy ochroniarz posyła mi przepraszające spojrzenie. Patrze na Karoline i opadam z sił. Uznajemy jednak, że przestoimy kilkadziesiąt minut i jakoś zagadamy naszą obecność tutaj. Tym sposobem nawiązuje się rozmowa z Tedem. Ted to wysoki rosły mężczyzna o twarzy mordercy, którego nigdy nie chciałabym spotkać w ciemnej uliczce...

Wielki powrót do Macdonalda i mądrości Wujka Teda
Od słowa do słowa, zaczynamy opowiadać o tym co widziałyśmy i chwalimy się mu naszą wizytą na meczu rugby, na stadionie Mileniu, w lot wyłapuje, że to nie ten stadion i śmieje się jak z najlepszego dowcipu z naszego niezorientowania. Co więcej uważa, to za najśmieszniejszą rzecz jaką można zrobić i ku naszemu zdziwieniu opowiada to jako najlepszą anegdotę każdej napotkanej osobie z personelu. Patrzymy po sobie zdziwione ta sensacją, widocznie to walijskie poczucie humoru, albo po prostu odmienność Teda.

Ted obuty w buty do kopania, siedzi w opiętej koszulce, gruby niczym budda rozwalony na krześle i prowadzi z nami rozmowę swoim obleśnym angielskim przeplatanym z walijskimi słowami, którego akcent utrudnia zrozumienie czegokolwiek. 

W międzyczasie pewna kobieta bez zębów, od której czuć wszystkim, o czym wolę nie myśleć. Podchodzi do nas i w nieudolnej konfidencji z suflerską sztukaterią szepcze byśmy uważały na murzyna z ochrony, bo on wykorzystuje młode ładne dziewczyny, Mnie tez kiedyś sledził, aż pod dom- dodaje podniecona. Gdy wyszła, Karolina z rozbawieniem, powtarza naszemu ochroniarzowi historieę uroczej towarzyszki. Na co Murzyn obruszył się bardziej niz powinien, z przejęciem wyciąga komórkę i pokazuje nam  zdjęcia swej żony, a na zakończenie historii mówi,   wykrzykuje - przecież ta kobieta nie ma domu! Nie myła sie od wczoraj!
Karolina szepce do niego, tak bym tylko ja i on to słyszeli - To tak jak my- i wybuchamy śmiechem wszyscy śmiechem.

Zgodnie z planem zagadałyśmy nasza bytność w tym sanktuarium konsumpcjonizmu. O 6, 20 pozwolono nam siąść w loży. Wujek Ted nie odstępował nas na krok,  powtarzając już siódmy raz, ultra śmieszną historię, którą mu opowiedziałyśmy.  Na dziek nazwy Milenium dostawałam wypieków z irytacji. 

Żeby rozbudzić nieco senną atmosferę tego miejsca, rzuciłam prowokacyjnie, że wszystko już widziałyśmy, a Cardiff to naprawdę małe miasto. Na co ( zgodnie z prognozami) obruszył się nieziemsko, Wyrzucając nam że to wielkie miasto, któremu nieczego nie brakuje, a przyjazd tu na dwa dni to jakieś nieporozumienie ( nie chciałam drażnić go bardziej mówiąc mu że ma racje, bo dwa dni tu to naprawdę nieporozumienie:)) Spojrzałam jednak na jego buty, których podeszwa trzy razy grubsza niż rozsądek wskazuje, mówiła, że maja one jeszcze inne przeznaczenie..p.rzypuszczam, ze wujek nie był  z tych co butują niewinne turystki, ale uznałam, ze lepiej az tak sie nie narazac. 




Zmeczona, towarzystwem walijskich ochroniarzy uciekłam do ubikacji, gdy wróciam, spotkałam Karolne siedzącą przy stoliku z nowy towarzyszem. Przystojny młody człowiek, przypominający nieco Keniu Reevesa, proponował nam coś do picia i opowiadał o swoim domu w Kew Garden, świetnej pracy w piłkarskiej agencji Chealsy i rachunku na 300 funtów za drinki, wszystkie te niewyszukane przechwałki, były milsze dla ucha niż opowieści wujaszka, który pieprzył coraz gorzej.










O 7 otwarto górne piętro cudnej amerykankiej restauracji, nie czekając wiéc na zaproszenie wskoczyłyśmy na górę i zajęłyśmy lożę. Byłyśmy same na całym poziomie. Sunny ( bo tak nazywał sie nasz nowy przyjaciel) udał sié razem z nami na spoczynek. Usiadłam za stołem oparłam głowę i odleciałam na 1,5 godziny. Nie wiem jak to sie stało, ale nikt nas stad nie wyrzucił. O 9 radosna nieco zregenerowana, zanurkowałam w umywalce, z wyciąganym jak w bidetach prysznicem. Nic mi do szczęścia więcej potrzebne nie było. Przebrana wykąpana. Wyruszyłam po śniadanie. Paradoksalnie, nie piętro niżej, jak wskazywał by rozsadek i jakakolwiek przyzwoitość, po tym jak wyspałam się i wykąpałam w ich gościnnych progach, a do drzwi naprzeciw, Wiz a wiz Złotych Łuków mieścił się Weitross, popularny sklep ze zdrową żywnością, zanurkowałam więc na nabiale i chwilę później z prowiantem ukrytym pod płaszczem , pałaszowałam z Karo bagietkę z jogurtem. 

Wyspane, wykąpane i pojedzone opuściłyśmy szybko lokal, w którym i tak gościłyśmy zbyt długo.  Sunny włóczył się za nami, mając dość jego cudnych historii, zaproponowałyśmy mu wspólną wizytę w muzeum, zgodnie z naszymi oczekiwaniami, odstraszyło to chłopaka, który wymigał się, jakimś tanim tekstem o taksówce, która musi złapać do Londynu i tyle go widziałyśmy. Same zaś pocałowały klamkę muzeum, które jeszcze ciągle było zmaknięte.



Poranek i co dalej? Czyli Londyn We Miss You!
Co tu robić? Wygrzebałyśmy z kieszeni pomiętą mapę miasta. Wszystko już widziałyśmy, została tylko rzeka, mostek i może dworzec. Niespiesznie wiec spacerując przez przyjemny park roztaczający się wokół zamku, dotarłyśmy nad rzekę, która podobna do Przemszy przemierzała to małe miasteczko, brzydkim przerzuconym nad nią mostem znalazłyśmy się po drugiej stronie, by chwile później cieszyć się zapachem świeżego jedzenia na pobliskich straganach. Tu nawet niedzielny targ jest maleńki. To co w Londynie ciągnie sie dziesiątkami straganów, tu zajmuje raptem siedem? Po zatoczeniu ostatniego koła, po mieście nie pozostało nic innego jak... wrócić do BrugerKinga kupić gorącą czekoladę i czekać. Rozmawiałyśmy tak długo aż sen nas nie ściął, ustawiłam budziki opierając głowę o ścianę zasnęłam. Po trzech godzinach dobrego snu. Przeanalizowaniu wszystkiego co nam się przytrafiło i z sentymentem, rzuciłyśmy okien ostatni raz na kanpę z której wczoraj zobaczyłysmy prawdziwe oblicze tego miejsca, tego miasta... I udałyśmy jeszcze raz do muzeum. 



Szczesliwym trafem nie dotarłyśmy jednak z pod samych drzwi zobaczymy nadjeżdżającego Mega busa i chociaż do naszego odjazdu było jeszcze 4 godziny uprosiłyśmy kierowce by zabrał nas juz teraz ze sobą. Ten poczciwy człowiek ma już miejsce u Bram Niebieskich bo sławiłam jego imię, przez całe cztery  godziny podroży, gdy w cieple mogłam odespać resztę atrakcji zeszłego dnia!. 

Podsumowując..
Co myślę o Cardifie? A co Wy byście myśleli po takim dniu? Po takim weekendzie? Czy polecam? Nie! z drugiej jednak strony już chyba zawsze będę sie uśmiechać ciepło na dźwięk tego nazwy tego miasta, w którym paradoksalnie najcieplej wspominam, lokale, których z zasady nigdy nie odwiedzam-  Mcdonald i Burger Kinga! Z uśmiechem wspominam wszystkich ludzi, którzy uczynili z tego miasta pomyłki- wspaniała przygodę, a wśród nich francuza, który niczym prawdziwy dżentelmen prawił komplementy i całował po rekach, no i Karole, bez której nie wyobrazam juz sobie dobrej zabawy:D


1 komentarz:

  1. Hahaha świetna noc! :D Uwielbiam takie historie, bo to pozwala poznać mentalność mieszkańców.

    OdpowiedzUsuń