czwartek, 3 kwietnia 2014

Walencja, długa noc, ofrenda i wystrzały petard

Pobyt liczony nocami

Mój pobyt w Walencji powinnam liczyć kolejnymi nocami, prowadziliśmy tu bowiem zaiste nocne życie. Noc kończyła się około 6 rano, a dzień zaczynał około 13 :) Nigdy nie pozwalam sobie na luksus spania do południa. Tu jednak miałam prawdziwe wakacje i ta wyjątkowa aura niezwykle mi pasowała.




Zaraz po przybyciu z Barcelony, zostawiłam swoje rzeczy w mieszkaniu Oskara i razem z jego współlokatorami poszliśmy na miasto. Godzina była młoda - dochodziła dopiero północ, mieliśmy wiec jeszcze całą godzinę na to by przygotować się do seansu sztucznych ognii. Zewsząd otaczały nas prawdziwe tłumy, każdy niósł w ręce jakiś trunek, wszyscy weseli i kulturalni. Całą ekipą usiedliśmy na moście i tu oczekiwaliśmy na kolorowy strumień który lada moment miał rozlać się po niebie feeria barw. Pokaz był magiczny, towarzystwo wesołe. Właściwie w całości złożone z Erasmusowej młodzieży, która przyjechała tu zaczerpnąć trochę hiszpańskiego powietrza nim na poważnie wrócą do swoich ultra ciężkich studiów na ojczystych uniwersytetach, we Francji i Włoszech.


















Z mostu przerzuconego nad wyschniętym korytem rzeki Turii już niedaleko do centrum. Po kilku skokowych, trunkach nogi same nas niosły w kierunku muzyki i ulicznej zabawy. W tej atmosferze i tym klimacie zetknęłam się po raz pierwszy z Fallerami, których pastelowe słodkie kolory oraz śmieszne kształty wydały mi się urocze. Od razu niczym małemu dziecku, zrobiło mi się przykro, że za kilka dni zobaczę je w płomieniach.















W centrum, pełno było scen, z muzyką graną na żywo, która poruszała całe tłumy, i tak budując kółka, wężyki, fale czy tańcząc w parach, przebalowaliśmy, aż do bladego świtu. Nie pamiętam kiedy tak się wytańczyłam!

Ofrenda, piękna i wzruszająca

Wypoczęci obudziliśmy się na chwile przed Maskletą, której huki i wstrząsy okraszały "poranną" kawę wyśmienitą porcją tynku. Po balkonowym relaksie i regeneracyjnym obiedzie, zaserwowanym przez Oskara. Ruszyliśmy na ofrende. Szukając właściwej Fallas ( w sensie wspólnoty idącej złożyć kwiaty). Już nad Turią, można było zobaczyć jak wielka to impreza. Cały parking zajmowały autokary, które z rożnych dzielnic, oraz przedmieść Walencji przywiozły całe wspólnoty, które wyszykowane w regionalnych strojach zmierzały by złożyć kwiaty Matce Boskiej, zgodnie z narzuconym przez organizatorów harmonogramem.
































































Achy i ochy nie schodziły z moich ust przez kilka godzin. Nie mogłam wyjść z zadziwienia, że tyle ludzi potrafi zaangażować się w tą uroczystość. Co więcej przezywać ją tak dogłębnie, z wielkim zaangażowaniem i dumą! Będąc wśród Walencjan podczas Fallas widać ich dumę i satysfakcje z bycia częścią tej wspólnoty, która posiada swoje własne oryginalne tradycje, które kultywują bez cienia wstydu.

W Polsce folklor jest tematem marginalnym. Wstydzimy się go, wstydzimy się własnych tradycji. Nie uczestniczymy w świętach swojego regionu, a już tym bardziej nie wdziewamy z tej okazji ludowych strojów. Jedynym wyjątkiem jest strój krakowski oraz góralski. Dopiero tu patrząc na te piękne tradycje uświadomiłam sobie, jakie to wartościowe i cenne. Tym bardziej, że pozwala spędzić czas z  całą wielopokoleniową rodzina, przyjaciółmi i sąsiadami, dzielić z nimi radość, wspólną pasję i zacieśniać więzy. Wszyscy razem tworzą niezwykłą pełną ciepła, wzajemnej troski enklawę, którą wiąże niezwykle silna więź zarówno emocjonalna, jak i mentalna. Wszyscy doskonale rozumieją wartość tego święta i własnych tradycji. Nawet małe trzy letnie dzieciaczki, umajone w różowe suknie na sztywnych krynolinach, nie marudzą mimo, że czas do przemarszu dłuży się niemiłosiernie, a one musza siedzieć na ulicy. Nie narzekają na strój, ani na nudę. Czekaja w napięciu, zachwycone kolorowymi sukniami, o których marzyły przez cały rok. Oglądają z zachwytem swoje koronki, dotykają włosów swoich mam i sióstr i wszystkie z wypiekami na twarzy czekają, aż w całej okazałości będą mogły przemaszerować ulicami Walencji i złożyć kwiaty Matce Boskiej.















































Udało nam się odnaleźć zaprzyjaźnioną z Oskarem grupę Fallas, to głownie jej członkowie widnieją na moich zdjęciach z ofrendy. Z wdzięczności za relacje, zaprosili nas na następny dzień na Paelle do swojej wspólnoty, oczywiście całując i ściskając serdecznie jak to Hiszpanie mają w zwyczaju. Niestety nie dotarliśmy, następnego dnia, miasto znów nas pochłonęło:)

Dzięki układom z grupą Fallas, mogliśmy robić zdjęcia jak zwyczajni uprawnieni do tego fotografowie, nie z pozycji widowni, ale biegając miedzy uczestnikami. Dzięki temu mogliśmy zobaczyć wszystko z każdej strony naprawdę wnikliwie. Tłumy stojące z boku nie miały tej okazji, pilnie strzeżone przez hiszpańska policje.

Tapas





Po tej bieganinie, zmęczeni, udaliśmy się na Tapas, co właściwie powinno się tłumaczyć jako przystawki. Chociaż do końca nie jest to jednoznaczne. Zamawiając kilka rożnych tapas, można skomponować duże danie i zredukować tym sposobem cenę całego posiłku. Zasypały nas więc walencjańskie ziemniaczki, kalmary, owoce morza prażone na patelni oraz zapiekane rybki podawane w całości jak sardynki, do jedzenia razem z głową. Wszystko oczywiście ma swoje piękne hiszpańskie nazwy, żadnej jednak nie zapamiętałam.

Wystrzałowa Noc

Z naszego stolika z łatwością mogliśmy obserwować dzieciaki bawiące się na placyku miedzy kamienicami. Co kilka chwil odpalały petardy, a dookoła rozbrzmiewał huk. Ta ich zabawa była swoistą zapowiedzią tego co czekało nas tego wieczora.






























 Zjawisko,dotąd przeze mnie nigdzie nie spotkane- uliczne stragany z alkoholem! Co kawałek serwujące wszystko czego dusza zapragnie.


 I wielkie tłumy, które zbierają się by znów podziwiać nocny pokaza sztucznych ogni.




Po tapas, udaliśmy się do centrum, gdzie czekali już na nas z zapasem petard włoscy przyjaciele Oskara.
Przyznam szczerze było to dla mnie bardzo dziwne, że dorośli ludzie kupują petardy i cieszy ich strzelanie nimi przez kilka godzin! Po czasie jednak trochę się oswoiłam. Ciągle polskie wychowanie w panicznym petardo-wym lęku - robiło swoje. Z przerażeniem patrzyłam na małe dzieciaki strzelające ze wszystkich stron i myślałam o moich małych polskich szkrabach z londyńskiej szkoły. Tym sposobem odmierzając czas kolejnymi wystrzałami petard i smoczych jaj, odwiedzaliśmy kolejne fallery, pięknie oświetlone nocą. O pierwszej w nocy, po raz kolejny zobaczyłam pokaz sztucznych ogni. Myślałam, że takie widowisko dzień po dniu, może być nużące. Nic podobnego. Nie tutaj! Po raz kolejny z otwartymi ustami patrzyłam na te zielone, czerwone , fletowe i białe błyskotki, którymi w niewybrednych konfiguracjach strojono czarny nieboskłon. Po tym seansie tanecznym rokiem wróciliśmy do mieszkania, padając na twarz:)

2 komentarze:

  1. Czyli dzień był udany, ale i wyczerpujący.

    OdpowiedzUsuń
  2. Fallas jest naprawdę wyjątkowe. Jeśli ktoś raz był w Walencji na Fallas, zawsze będzie chciał tam wracać :)

    OdpowiedzUsuń