piątek, 9 maja 2014

Oslo: Cmentarz, street-art, królewska farma, skocznia Holmenkollen i skyr

Oslo to tak naprawdę przytulne małe miasteczko. Chociaż w oczach Norwegów, jawi się ono jako wielka metropolia (w sumie nie trudno się im dziwić, to największe miasto w Norwegii, w który skupia się większa część przemysłu oraz żyje aż 11% procent całej ludności, czyli około 600 tysięcy ludzi). Dla przybyszów, z innych części Europy, którzy na co dzień żyją chociażby w cieniu Krakowa, miasto to wyda się jednak malutkie. Korzystanie z komunikacji miejskiej nie jest więc zupełnie potrzebne (my zrobiłyśmy to tylko raz, chcąc przetestować norweskie metro, ale o tym szarzej na końcu).






Spokojnie można przyjechać tu i cieszyć się spacerami, po mieście, bowiem nogi zaprowadzą nas wszędzie i pozwolą spenetrować miasto na wylot, nie forsując się przy tym zbytnio.Tym sposobem drugiego dnia odwiedziłyśmy cmentarz, część miasta ze starą drewnianą zabudową, obeszłyśmy miasto z północno-zachodniej strony na północny wschód gdzie idąc wzdłuż kanału dotarłyśmy w stronę południa, odkrywając street- artowe perełki. Popłynęłyśmy stateczkiem na drugą stronę  fiordu, gdzie obeszłyśmy właściwie całe turystyczne południe, by jeszcze tego samego dnia dotrzeć na najdalej na północny- zachód ulokowany turystyczny cypel - skocznie Holmenkollen. Wszystko to nieśpiesznym tempem z długimi przerwami na cydry i leżakowanie na promenadzie. Zapraszam Was na ten ( wielkosobotni) spacer.





Nasz spacer zaczęłyśmy na wzgórzu, w pólnocno- zachodniej części miasta, gdzie usytuowany jest akademik, w którym mieszka Grzegorz, stąd już tylko rzut beretem na uroczy cmentarz, malowniczo ulokowany na kilku pagórkach. Miejsce spoczynku, kilku sławnych Norwegów, których chciałyśmy ( no dobra ja chciałam szczególnie, wiercąc dziurę w brzuchu moim towarzysza, średnio zainteresowanym włóczęgostwem cmentarnym). Spoczywa tu przede wszystkim twórca, malarz, wielki artysta, przed, którego ekspresją chylę czoła - Edward Munch. Tuz nieopodal, znalazł swoje wieczyste miejsce wielki norweski pisarz Henry Ibsen, jest tu też kobieta, o której historia zapomnieć nie powinna - Camili Colett.














Camilla Colett
To niezwykle istotna sylwetka w historii kobiecej, zarówno w kwestii pionierskiej walki piórem na polu emancypacji, jak i wysublimowanego języka, którym zachwyciła czytelników i inspirowała przez dziesięciolecia rodzimych twórców. Sam Henry Ibsen często odwoływał się do jej twórczości, a Vigeland w ramach podziwu wykonał odlew jej sylwetki. Można by z łatwością nazwać ją norweską Georg Sand, z tą jednak różnicą, że Camila, nie potrzebowała ekscentrycznych okryć i kontrowersyjnych, skandalicznych wystąpień, by z efektownie walczyć słowem.  Po tej wizycie, przysięgłam sobie uroczyście jak szybko to tylko będzie możliwe przeczytać, wszystko co miła pani wydała na świat, w szczególności jej zapiski, zbiór listów, notatek i wspomnień wydany pod tytułem: "Zapiski z lat młodości".

Cmentarz, dlaczego to robię? Po co je odwiedzam?
Dla wielu osób, moje częste wizyty na cmentarzu, są swoistym objawem ekscentryzmu. Uwierzcie mi jednak daleka jestem od tego. Gdziekolwiek jestem ciągnę na cmentarz z kilku powodów, o których opowiem kiedyś szerzej, żeby jednak zrozumieć moje ciągoty, muszę wyjaśnić, że dla mnie miejsce, klimat, aurę miasta, tworzy kultura i jego historia. To ludzie pióra, artyści, poeci, a zarazem też naukowcy, tworząc i będąc inspiracją poprzez swe życie i twórczość nadali ducha murom, które bez ich bytności, były by tylko stertą cegieł, pozbawionych duszy. Zwykłymi ulicami, które można oceniać pod kątem estetycznym, pozbawianymi jednak szansy wzbicia nas na wyższy level wtajemniczenia. Przeżycia całym sobą miejsca i czasów, które odeszły bezpowrotnie. Po których zostały jednak myśli, prądy estetyczne, nurty filozoficzne, w których kręgu funkcjonujemy na co dzień,  często zupełnie tego nieświadomi.

To tym ludziom idę złożyć hołd, ostatnią cześć, wyszeptać kilka słów, których nie miałam okazji nigdy im powiedzieć, wyrazić swój podziw, po ludzku złożyć cześć, wielkim którzy na to zasługują. bez których moja, nasza rzeczywistość nie była by taka sama, a miejsce, do którego trafiłam było by zupełnie innym.

Edward Munch
Własnie to uwielbiam w takich spacerach cmentarnych najbardziej, cichy anonimowy hołd, złożony przez
ludzi, podziwiających sztukę, twórczość tych wielkich nieobecnych. Którzy w jakiś zupełnie sobie tylko właściwy sposób pragnęli wyrazić swój podziw i szacunek. Tu na grobie Edwarda Muncha, spotkaliśmy cylindrycznie ułożone rożnej wielkości odlewy gipsowe, przedstawiające twarz artysty. To jedna z piękniejszych rzeczy jakie udało mi się zobaczyć na grobach sławnych ludzi. Cichy wyraz szacunku i uznania.




Spacer wzdłuż kanału
Po tych chwilach refleksji, ciesząc się piękną pogodą zmierzamy w stronę kanału, trasa wiedziecie cudowną wąska uliczką, na której rozsiane są klimatyczne iście skandynawskie drewniane domki. Zmierzaliśmy w stronę hali targowej osławionej w jednym z przewodników, niestety ( do dziś nie wiem jak to możliwe) mimo długich poszukiwań nie udało nam się jej znaleźć.
Odwiedziliśmy jednak uwspółcześnioną jej wersje w postaci Romy 1000 czyli najtańszej sieciówki spożywczej w Norwegii. Ten przymiotnik najtańsza i tak kryje za sobą ceny, które zwalają z nóg. Na szwedzki cydr i słynny islandzki skyr wystarczyło więc w tym dniu nie umarłyśmy z głodu:)









Skyr- co to takiego?
Skyr to wytwór generalnie skandynawski, jest to forma serka homogenizowanego, wytwarzanego w bardzo ekologiczny sposób, pozbawionego słodzików czy barwników, żadnych e- ileś tam, czysty homogenizowany serek, o niskiej kaloryczności, który zasadniczo rożni się w smaku od tych oferowanych przez Danona czy Zotta.















W tym miejscu, Grzegorz nas opuścił, musząc wracać do swoich naukowych poszukiwań, my zaś udałyśmy się w stronę centrum podążając za niewielkim szemrzącym strumyczkiem, który przeprowadził nas przez meandry alternatywnej dzielnicy Oslo, której postindustrialne obiekty przyozdobione zostały świeżym street-artem. Krążyłyśmy dłuższą chwile uliczkami, miasta, chcąc zobaczyć jeszcze te zaułki, których wcześniej nie udało nam się zobaczyć. Tym sposobem natrafiłyśmy na kilka ciekawych architektonicznie obiektów. W pewnym momencie uświadomiłyśmy sobie, że dzisiaj Wielka Sobota i nigdzie nie widać nawet jednej oznaki świat, wystawy sklepowe wcale nie zyskały nowej szaty z tej okazji, Nigdzie też nie ma ludzi maszerującymi z koszykami wykładanymi koronowymi serwetkami, tak charakterystycznymi dla polskich obrzędów. Gdy tylko podjęłyśmy ten temat, jakby na zawołanie, wpadłyśmy na kilkoro ludzi który ku naszemu zdziwieniu maszerowali z koszykami, dokładnie takimi jak te które przywoływałyśmy w wspomnieniach z dzieciństwa. Postanowiłyśmy pójść spacerem za nimi, by sprawdzić dokąd zmierzają, tym tropem znalazłyśmy się pod kościołem świętego Olafa, gdzie odbywała się własnie polska msza, a tłumnie przybyła Polonia "wylewała" się na zewnętrzne schody i ulice, nie mieszcząc w świątyni, która zdawała się za chwile pęknąć w szwach. To uświadomiło nam jak wielu Polaków żyje w tym mieście. Przysłuchiwałyśmy się chwile mszy, na przemian z dialogami naszych rodaków.Po czym skierowałyśmy się w stronę centrum.













Nieco zmęczone, dotarłyśmy na główny deptak, gdzie na drewnianym pomoście, pachnącym impregnatem do podkładów ( Boże! co za cudny zapach dzieciństwa) rozbiłyśmy na dłuższą chwilę piknik. Tak nam się tu spodobało, że czynność ta szybko stała się rytuałem,  który uprawiałyśmy z wielką celebracją przez kolejne trzy dni. Ciesząc się pogodą, wolnością, życiem i tą chwilą, tak intensywnie i tak pełnie, że momentami wydawało się to aż nie przyzwoite! To uświadomiło mi, że proste chwile, bywają w życiu najpiękniejsze. Kawa z Macdonalda, parkówka ( biedna wysłużona kurtka), służąca za koc i bułka zagryzana na przemian  to ze skyrem to z sałatką nakładaną plastikową łyżką, dokładaną do każdego serka.








Gdy zregenerowałyśmy siły, odwiedziłyśmy punkt informacyjny, by zobaczyć  co jeszcze mogłybyśmy odwiedzić w tym mieście. Nie kupiłam przewodnika przed wyjazdem, czytałam w internecie wzmianki i rożne relacje, chciałam jednak sprawdzić u źródła. I opłaciło się, tu dostałyśmy do ręki broszurkę o trasach stateczków, pływających co pól godziny na drugi koniec fiordu, po korzystnej cenie 50 koron, które w zestawieniu z cenami jedzenia wydawały się śmiesznie małe. Tym sposobem chwile później siedziałyśmy już wygodnie na pokładzie łódeczki, pijąc z ukrycia najpyszniejszy jaki do tej pory miałam okazje pic cydr i podziwiając Akker Bryggen z innej perspektywy.





























Po drugiej stronie fiordu czekała na nas piękna marina. Tak stylowa, czysta i biała, że prze moment poczułam się jak na Francuskiej Riwierze! Stąd dzielnicą willowa, pełną pięknych drzew i jednorodzinnych stylowych domków, o pobielanych ścianach, szłyśmy w stronę skansenu, który niestety o tej porze własnie był zamykany. Słynny norweski drewniany kościół przyszło nam zobaczyć więc jedynie poprzez siatkę odgradzająca go od drogi. Nie przejęłyśmy się tym jednak zbyt mocno, cieszyłyśmy się, piękną pogodą i cudowną zielenią. Maszerowałyśmy  przed siebie w stronę królewskiej farmy, mijając pod drodze domki rodem z "Dzieci z Bulerbyn", aż sam poczułam się jak mała dziewczynka hasająca po łące. Krążyłyśmy tak dobre dwie godziny. Zahaczając po przystań, pastwiska i lasy.Zaskakiwała nas niewielka odległość samego centrum od tej dzikiej, pięknej natury ( która zupełnie przypominała mi polską wieś i moje Jaworzno), która  nie była zadnym zaaranżowanym sztucznym parkiem jak te którymi chwali się  Anglia, były prawdziwa naturalna dziewicza, która sprawia ze człowiek czuje się prawdziwie wolny!







Po tej wyprawie, ciągnięte niczym magnes, znów wylądowałyśmy na "naszej" przystani. Po regeneracji i naładowaniu baterii, ruszyłyśmy w stronę metra. Zawsze nawet gdy to nie jest konieczne staram się przejechać undergroundem, żeby mieć porównanie, z innymi metropoliami. To takie moje spaczenie, o którym kiedyś napisze osobno, prowadzę swoje własne osobne notatki na temat tych spostrzeżeń analizując ceny biletów do jakości usług, architekturę stacji metra i spersonalizowanie poszczególnych stacji, przygadam się bileto-matą i mapie podziemnej kolejki. Zostawmy to jednak teraz



























Skocznia Holmenkollen
Naszym celem, było dotarcie na krańce tego miasta, pod skocznie narciarską Holmenkollen. Nie żebym była jakimś zapalonym kibicem, właściwie to nie lubię skoków, skocznia interesowała mnie z zupełnie innych powodów, przede wszystkim jako obiekt architektoniczny. Jej falisty, srebrzysty kształt mieni się w słońcu z kilku kilometrów, dodając powabu jakby uświęcającego nimbu stolicy. Jest to też na ten moment, najnowocześniejszy tego typ obiekt na świecie, po za tym nie oszukujmy się, pragnęłam jak niczego innego zobaczyć z góry Oslo-fjord a to miejsce wydawało się do tego najidealniejszym.

Jak postanowiłyśmy tak zrobiłyśmy, chwile później władowałyśmy się pod placem teatralnym do niewielkich tuneli metra, głośno analizując przy bile tomacie, który bilet kupić, zostałyśmy zaczepione przez Polaka, który powiedział, żebyśmy tego nie robiły, że nikt tu biletu nie sprawdza, a w święta kanarzy nigdy nie pracują. Więc jeśli chcemy możemy wydać 60 koron, ale możemy tego równie dobrze nie robić, bramek ani czytników bowiem nie ma. Z rady rzecz jasna niechlubnie skorzystałyśmy, no cóż, Norwegia bogaty kraj, w kryzys nie popadnie, przez naszą jazdę na gapę. My tym sposobem zaoszczędzimy na kolejne skyry i zarobiłyśmy nową znajomość. Wspominany mężczyzna, Arek, okazał się przemiłym emigrantem mieszkającym w Oslo od 3 lat, opowiedział nam kilka historii i umówił się z nami na następny dzień na mieście. My tymczasem, wskoczyłyśmy do kolejki i przykleimy się do szyb jak małe dziewczynki.

W obliczu piękna natury człowiek zawsze pozostaje dzieckiem, nie da się powstrzymać ochów i achów cisnących się na usta, co chwile więc wyrwały nam się entuzjastyczne okrzyki, podczas gdy kolejka pięła się ostro w górę. Metro, które bardziej przypominało na tym odcinku kolejkę górską, jechało blisko dwadzieścia minut, widoki jednak jakie nam zapewniły rekompensowały długi czas przejazdu.
Wysiadłyśmy tuż nieopodal skoczni., Wdrapałyśmy się na szczyt, nieustannie oglądając za siebie by jeszcze raz rzucić okiem na fiord, który wyglądał jak istny cud! Gdybym potrafiła malować, nie zastanawiając się ani chwili rozbiłabym się ze sztaluga i farbami w tym miejscu.

Skocznia ku naszemu zaskoczeniu nie tylko, w żaden sposób nie była ogrodzona, nie była tez strzeżona. Żadnej budki z ochroniarzem, żadnej obsługi, nikogo. Kilkoro turystów wdrapywało się schodami na górę. Nie trzeba było więc pytać, popatrzyłyśmy po sobie i już wspinałyśmy się  jak kozice górskie po tych stopniach z czasem co raz bardziej stromych. W połowie, spotkałyśmy komplikacje. Wstęp był zastawiony, ale ponieważ  nie mam w zwyczaju oddawać walkowerem, znalazłyśmy dziurę w siatce, przecisnęłyśmy się przeciwpożarowymi schodami pod podestem i pociągając się, na podstawionym przez kogoś wcześniej krzesełku wdrapałyśmy się na szczyt. Gdzie można było usiąść na miejscu skoczków i poczuć się przez chwile jak Małysz, czy inny podniebny zdobywca. Żeby dostać się na punkt widokowy ponad siedziskiem dla skoczków, trzeba było przeskoczyć żelazną furtkę, chwile później, stałam na górze, czując się jak zdobywczyni szczytu. Całe miasto leżało u mych stóp oświetlone słodkim, pomarańczowym blaskiem zachodzącego słońca. Niezapomniany widok




gotowanie na najbrudniejszej kuchence w Norwegii:)



w kuchni studenci z Rosji i Szkocji robili sobie seanse Simsonów


Po tym jak nacieszyłyśmy oko tym wspaniałym widokiem, niechętnie zeszłyśmy w dół i wróciłyśmy na nogach w stronę akademika, gdzie należało poczynić przygotowania, na jutrzejsze świąteczne śniadanie:) Zagotowałyśmy więc jajka i ugotowałyśmy żur, posiłkując się torebkowymi substytutami i polską kiełbasą przywieziona z polskiej półki w angielskim Sainsburrym.

cdn.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz