W zeszłym tygodniu miałam okazje odwiedzić Kraków. Plan był ambitny -spędzić cały dzień w Bibliotece Czartoryskich i wróci o przyzwoitej porze do domu. Jednak co się okazało? Szacowna Biblioteka ma swój własny świat i własną czasoprzestrzeń i funkcjonuje w godzinach 9-13.45 oraz 17-19.45 (!) co zrobić z tą 3 godzinną dziurą w deszczowy dzień? Kto to w ogóle wymyślił? Nie kryje swej frustracji! pokrzyżowało to moje plany i nie udało mi się zrealizować postawionych sobie ambitnych zamierzeń, przeanalizowania dwóch kompletów listów - Izabeli z Flamingów Czartoryskiej. Po za tym, dokumenty zamawia się w tym samym dniu, w którym się z nich korzysta, czas oczekiwania około 1,5 godziny! Po zamówieniu dokumentów o 9.10 czekałam na rękopis i 3 mikrofilmy do 10.20 - choć pani zaznaczyła, że zależy jej na czasie i jak dla mnie, skoro jestem przyjezdna postara się przyspieszyć procedurę. Cudownie!- pomyślałam, jednak gdy przyszła pani, odpowiedzialna za dostarczanie dokumentów, zaczęło się... Opowiedziała głośnym szeptem historię imienin u swej koleżanki, podała trzy przepisy na sałatkę i jeden na kurczaczki panierowane w sosie brzoskwiniowo-ananasowym i łaskawie po przeanalizowaniu pozostałych elementów z imieninowego menu , zabrała moje rewersy by udać się po dokumenty. Nie ukrywam swego rozgoryczenia i wściekłości. Nie miałam pojęcia, że biblioteka funkcjonuje w takich godzinach - nie trudno więc wyobrazić sobie moje zdziwienie, gdy jestem w trakcje pracy, usilnie staram się odczytać list do Izabeli, gdy tu nagle zza pleców jak nie ryknie (z pozoru miła pani) "No ALE proszę KOŃCZYĆ!" ...brak słów.
Zabrałam więc swoje manatki, niemiłosiernie ciężką torbę, z notatkami, laptopem, termosem i prowiantem na cały dzień i postanowiłam udać się do kościoła Mariackiego. Do pociągu powrotnego miałam jeszcze masę czasu. W kościele ogarną mnie błogi spokój. A widok Ołtarza Mariackiego dłuta Wita Stwosza, swą doskonałością napawał mnie estetycznym doznaniem szczęścia. Wpatrywałam się w jego idealne kształty bez mała pół godziny, a może nawet więcej, zatraciłam się w czasie siedząc w ławce i wsłuchując w kościelną ciszę. To zadziwiające, że dopiero teraz dostrzegłam piękno tego miejsca, nie skłamie gdy powiem, ze byłam w nim z 30 razy, chyba nawet więcej. A Kościół Mariacki, byłam, kto tam nie był- myślałam, zawsze słysząc emfazy na jego temat. Jednak dopiero teraz rozumiem. Czasem bardziej człowiek przeżywa jakiś miejsce, dogłębniej je rozumie, wręcz przenika go ono na wskroś, gdy jest daleko od niego. Dzieje się to wszystko za sprawą wiedzy, nowej wiedzy, która nie spływa po nas a trafia na najważniejsza płytkę w mózgu, ocierając się po drodze o serce i rozlewając ciepłem zrozumienia i tęsknoty.
Doświadczyłam tego wielokrotnie, uwielbiam to uczucie. Kiedy za sprawą literatury, staje się częścią miasta, razem z jego bohaterami. Obecnie mieszkam w Petersburgu, razem z Moją Anną (Kareniną). Zasypiam myśląc o tym mieście i budzę się w nim. Jestem jedną wielką tęsknotą za ciasnymi uliczkami, za Carskim Siołem i Peterhoffem za Soborem Zmartwychwstania Pańskiego, za Prospektem Newskim i Soborem Kazańskim, Pałacem Zimowym etc.. I marze tylko o tym, by ta zażyłość i zrozumienie dla tego miasta, pozostało we mnie aż do czasu, jego zwiedzenia. By nie umknęło mi to co najważniejsze - to głębokie przeżycie, którego można doświadczyć tylko za sprawą pełnego zrozumienia. To jedno z pięciu miast o których marze szczególnie i których doświadczyłam literacko, kulturowo, historycznie i drżę z niecierpliwości by je zobaczyć - i jednocześnie z przerażenia, że spotkanie to może okazać się płytkie. Tylekroć przeżyłam w swej wyobraźni wizyty w Londynie, Paryżu, Barcelonie i Nowym Jorku, że boje się, że gdy do nich naprawdę dojdzie, doskonała wizja moich miast, zderzy się z rzeczywistości i pozostawi niesmak, z którego oczekiwanie na samą podróż wydadzą się cudowniejsze niż jej realizacja.
Nie lubię głupiego zwiedzania, wręcz nienawidzę. Pisze o tym dlatego, że ta cała refleksja nasunęła mi się na myśl podczas wizyty w Krakowie, który tak topograficznie bliski, jest mi tak mało znany. Być może własnie dlatego, że mam go na wyciągniecie ręki, nigdy nie potraktowałam go poważnie. Dopiero teraz widzę, jak głupie, puste i powierzchowne było zwiedzanie tego miasta. Może po za - wyprawą we wrześniu, kiedy to razem z moją mamą, zrealizowałyśmy mój plan podroży sentymentalnej, odwiedzając Domy Wielkich Malarzy okresu fin de siecle : Matejki, Wyspiańskiego, Mehoffera i Kossaka, a raczej Mej Kochanej Madzi Samozwaniec. Jednak po za tym jednym wyjątkiem, dość szczególnym, nie zwidziałam tego miejsca.
Do środka jednak nie udało mi się wejść, kościół był zamknięty, uznałam, że to nie szkodzi, to tym lepiej, postanowiłam, bowiem, że w ramach uzupełnienia mego wykształcenia, przy następnej wizycie u Czartoryskich (która będzie nieunikniona) poświecę się zupełnie odkrywaniu kościołów krakowskich.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz