sobota, 20 kwietnia 2013

Walencja dzien nr 3, street art, cudowny targ i inne cuda

Każdy dzień spędzony w tym mieście był zupełnie do siebie niepodobny. Można by powiedzieć, że zwiedzałyśmy miasto epokami, robiąc to w absolutnym galimatiasie, anachronicznie, bardziej intuicyjnie niż celowo. Pierwszego dnia moderna, drugiego starówka średniowieczna i renesansowe dzieła wielkich mistrzów, trzeciego więc chciałyśmy zobaczyć coś swojskiego, mniej pompatycznego bliższego codzienności. Cos co nazywam duszą miasta, a wiec targ, street art zwykłe codzienne zycie.







Nie trudno odgadnąć, że dzień ten uważam, za najlepszy. Pogoda była bajeczna, z samego rana ruszyłyśmy więc na miasto, w towarzystwie Oskara, który tego dnia był wolny od uczelnianych zajęć.
Krążąc urokliwymi uliczkami, nasz przewodnik zaprowadził nas do Hali targowej. Pieknie eksponowane jedzenie, rodzime przetwory mleczne, wędliny, świeże owoce morza, warzywa i kolorowe owoce mieszały się z sobą tworząc najcudniejsza barwna mozaikę, az trudno było oderwać od niej wzrok, Jak na zawołanie więc wyciągnęliśmy aparaty i próbowaliśmy uwiecznić to piękno tkwiące w codzienności.


















Orzeźwieni cudnym smoothie ( owcowym szejkiem) udaliśmy się dalej, krętymi uliczkami, które co chwila zaskakiwały nas jakimś uroczym motywem. Poszukiwałam jak zwykle street artu i nie rozczarowałam się. Miasto to  naprawdę ma się czym poszczycić. Krążyłam więc jak opętana od muru do muru, chcąc zobaczyć wszystkie pociągnięcia spreya. Dziwna natura, która nie doznaje ekstazy na widok, barokowego światłocienia, każe mi popadać w prawdziwą egzaltacje i euforie przed ulicznymi dziełami często anonimowych artystów, za sprawa, których czuć wszem obecna dusze miasta.  Jego osobowość i prawdziwy klimat współczesności. Miasto bez ulicznej sztuki, jest niemową, pozbawiona rysu współczesności, mdłą mimozą bez osobowości i krzty życia!


































Wśród labityntu tych kretych uliczek, czeka na nas wiele niespodzianek – w postaci urokliwych knajpeczek, czy sklepow z unikatowymi pierdołami.
Niespiesznie spacerując w tej słonecznej aurze dotarliśmy do Galerii sztuki Wspołczesnej, która w przeciwieństwie do ( wczorajszej??) absolutnie mnie urzekła. Świetne instalacje, doskonałe komentarze i oprawa całości, pozwalają cieszyć się sztuką nawet nie wtajemniczonym.
Mielismy szczęście, bowiem na parterze właśnie trwała wystawa czasowa poswiecona tematom mi niezwykle bliskim- historii ubioru. Na tapecie była sprawdziwa krawiecka sztuka, hiszpańskiego artysty krawieckiego dłuta – Balenciagi. Mozliwośc przyjrzenia się z bliska, wszystkim tkaniną, przeanalizowania doskonałyśch ściegów oraz fasonów, w których wrażenie drzemie hiszpańska natura projektanta, było niesamowity doświadczeniem.









 Z uporem maniak fotografowałam obiekty, pragnąc zabrać z sobą na długie lata to wspomnienie, które jednocześnie posłuży mi jak żródło do badań nad historia ubioru II połowy XX wieku.
Kolejne pietra przyniosły z soba miłe zaskoczenia, sztuka wspołczesna pozwala na zabawę, której nie daje nam sztuka z żadnego innego okresu. Gdy znamy kontekst, twórce, tematykę, możemy próbować interpretacji zgodnie z zamiarem artysty. Nie ma jednak jednej, jedynej dobrej drogi, mamy otwrte wszystkie furtki, możemy snóc domysły, analizować wedle własnej fantazji i uznania, bawiąc się przy tym przednio. Bezbłedne komentarze Oskara i nasze luźne dyskusje między kolejnymi szokującymi eksponatami,  sprawiły, że niema ( gdy staliśmy w progu) sztuka, przemówiła do nas własnym głosem, gdy opuszczaliśmy pełne eksponatów niewiadomego autorstwa sale.
Stąd głodni, ruszyliśmy w stronę jakiejś jadłodajni, tuz obok starówki, udało nam się upolować paelle. Każdy z ans wybrał sobie inny wariant by przetestować jak najwięcej smaków. Marta wzięła ryz z owocami morza, ja zółty makaron, a oskar ryż oblany czarnym atramentem z ośmiornicy. To była miłość od pierwszego spróbowania, mimo wcześniejszych oporów co do paelli, zakochałam się w niej bez pamięci. Teraz gdziekolwiek jestem musze spróbować, choć małą porcje…
Po takim obżarstwie trzeba było spalić obiad, było gdzie, bo miasto miało nam jeszcze do zaoferowania kilka atrakcji. Miedzy innymi kolejny targ, co prawda mniej malowniczy, ale ulokowany w ciekawej architektonicznie hali, tuz nieopodal neogotyckiej katedry, która mimo iż stosunkowo młoda, robiła swoja skromna nawą i strzelista postura wrażenie o wiele bardziej poruszające niż osławiona walencjańska katedra.


































 Stąd udaliśmy się do kolejnego muzeum jakie miała do zaoferowania Walencja. Tu w tej niewielkiej kamienicy, mogłyśmy podziwiać to co walencjanie maja najpiękniejszego – czyli ceramiczne płytki. Mimo iż na co dzień średnio interesuje mnie ceramika, razem z Marta szukałyśmy z uporem maniaczek kolejnych wzorów i wykrzykiwałysmy, swoje ochy i achy, niemogąc się nadziwić, jak można robic takie cuda. My na codzien wnętrzarskie minimalistki rozpływałyśmy się tu bez końcaJ Co sztuka robi z człowiekiem!
Spacer uliczkami walencji, ocienionymi pięknymi drzewami, był naprawdę przyjemny, to tu w okolicy tych pięknych alejek, Oskar pokazał nam fantastyczny lokal w stylu amerykańskiej kanjpi z lat 60! Kimat był urzekający. Starając się nie omijac już żadnych okazji, by spróbować czegoś nowego, zanówiłam amerykańskie naleśniki z =syropem klonowym, którego jakos dotąd nigdy nie miałam okazji spróbować. Miejsce było urocze, pożałowałam,  az zal było je opuszczać! 


























Stąd powoli powłóczyłyśmy się w stronę mieszkania. Ciepłe miasto pachniało wiosennie, humory nam dopisywały. Plan jednak był napięty mimo poźnej godziny, szybko spakowałysmy walizki, w tym czasie Oskar ( który cały czas kulinarnie nas rozpieszczał) wyczarował już bajeczne sałatki i  zaczelismy imprezowanie z jego przyjaciółmi z Erazmusa.

Po kilku godzinach na kuchennych przyjemności, ruszyliśmy do hiszpańskiego klubu, gdzie tanczylismy z rozbawionymi Hiszpanami do rana, co było prawdziwym wariactwem z naszej strony, bowiem już o 6 musiałysmy zwelc się z łózka by złapać metro na pociąg – który miał nas odstawić do Alicante, gdzie kończyła się nasza krótka hiszpanska przygoda.  Kiedy jeśli nie mając dwadzieścia kilka lat można pozwolić sobie na takie szlaeństwa jak półtoragodzinny snu i bieg w deszczu w panicznym stresie, czy zdazymy na metro i czy ono zdazy na czas…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz