czwartek, 17 lipca 2014

Podróz w dwudziestolecie

Ostatnie kilka polskich dni wyglądało mniej więcej tak..



Pewne sprawy zmusiły mnie by zaszyć się nad książkami, by znów wczytać się w moje ukochane czasy. Na chwilę poczuć się damą z dwudziestolecia międzywojennego i w czerwonej szmince i paznokciach powoli spijać czarną kawę po warszawsku. Na chwile znów cały świat przestał istnieć, a liczyło się tylko to co zostawione w przeszłości, ukryte pod warstwą słów, czeka na ponowne odkrycie. A nazwiska takie jak Pawlikowska- Jasnorzewska, Samozwaniec, Kossak, Lechoń, Leśmian, Boy- Żeleński, Krzywicka, Morska, Iwaszkiewicz, Tuwim, Mehoffer, Solska czy Jachimecka towarzyszyły mi przez kilka dni bez przerwy. Tęskniłam za tym stanem literackiego upojenia, bałaganu, na który sobie w tym transie pozwalam, kubków z stara kawą i kartek spisanych odręcznym pismem, by nie zapomnieć tego, tamtego i owego..













Dobrze było znów spotkać tych wszystkich przyjaciół z przeszłości, których co prawda nie porzuciłam na czas angielskiej emigracji ( bo za każdym razem niczym lew walczyłam z rodzicami o każda książkę, wyrzucając buty, swetry i inne przedmioty, byle przemycić moją Lilkę na emigrację, której tak nienawidziła)

Znów czarna sukienka do kolan, przepasana pod pasem szarfą, paskudnie zniekształcającą sylwetkę, krótkie ciemne włosy a la Garcone, mimo nazwy i wyglądu wcale nie obcięte od garnka, a na modłę francuską z francuskiego nazwane chłopięcym obcięciem. Czerwone usta i paznokcie, alabastrowa cera, buciki z paskiem na kostkę, na niewysokim obcasiku, mała torebeczka i papieros. Zapalany jeden od drugiego. Zamykam oczy i na chwile przemieniam się w tą une garcone. Idę szybkim krokiem krakowskimi plantami, stukam energicznie obcasami o bruk, a z papierosa unosi się biały dym. Mijam eleganckich mężczyzn, którzy dyskretnie lustrują mnie od góry do dołu. Czuje ciepły wzrok pożądania i uznania, dla mej białej cery i zgrabnych łydek. Dodaje mi to tylko pewności siebie, rozgrzana, żarem tych spojrzeń idę przed siebie, niby mimo chodem bujając mocniej biodrami. W tym marszu znajduje radość, nie ważne dokąd zmierzam, Czuje się wolna, niezależna i wiem, że jestem kobietą, mogę więc wszystko.

Dlatego, własnie wracam jak bumerang do tych czasów, gdy kobieta, zrzuca swój pancerz, którym obkuta jest niemiłosiernie, ściśnięta w żebrach i zakuta w krynolinę, z powłóczystym trenem. nie zdolna samodzielnie funkcjonować. Zarówno fizycznie jak i psychicznie uzależniona od mężczyzny. Dlatego tak cenie ten moment, gdy kobieta po wiekach męczarni, niewoli fizycznej i duchowej zrzuca tą zbroje niczym kokon i odradza się w nowym wcieleniu. Smukła, drobna, krótkowłosa. Co raz pewniejsza siebie i swej kobiecości. Ciągle jeszcze nieśmiele podkreślająca swą płeć, jakby w obawie, że  tylko naśladując mężczyznę może w pełni stac sie niezależna, jednocześnie co raz odważniej, malująca czerwone usta, podnosząca wytuszowane mocno, czarne rzęsy na swego przeciwnika, nad którym ma przewagę.

Jak mam nie kochać tych czasów? Skoro wszytko co w życiu cenie najsilniej mieści się pod synonimem wolnej i niezależnej?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz