wtorek, 14 stycznia 2014

Wielki Gatsby - po raz drugi, literatura vs film - ciężki pojedynek

Oglądanie ekranizacji zaraz po przeczytaniu książki jest zawsze złym pomysłem. Tym bardziej takiej powieści,  która na długie tygodnie pozostaje w pamięci i staje się jedną z tych kilkudziesięciu książek, które pozostają w naszej świadomości jako te ważne i przełomowe, z której sentencje przepisujemy z brulionu do brulionu, a głos autora dudni nam w uszach, gdy zamykamy powieki przed zaśnięciem.



Ten drugi seans, który sprowokowało pragnienie - pobycia jeszcze przez chwile w cudownym klimacie lat dwudziestych i poczucie bliskości Fitzgeralda, otworzył mi oczy na wiele motywów, których nie dostrzegłam za pierwszym razem. Teraz gdy szczegóły fabuły zatarły się już w mojej głowie, a cytaty, zostały tylko wybrane. Seans nie polegał już na psychodelicznej kontroli - jakości wiernego odtwarzania fabuły, a pozwolił raczej czerpać czystą przyjemność z oglądanego filmu i opowiedzianej w nim historii, Zdanie którym kończyłam moją czerwcową recenzje , jest prawdziwe, ten film może się podobać. Pamiętam jak jeszcze w sierpniu ofuknęłam kilka osób, które wyraziły swe zachwyty nad filmem, wykrzykując w podnieceniu, że to profanacja, że stroje, ze muzyka, ze atmosfera... !!!!. No dobra, w kwestii muzyki zdania nie zmienię, jednak, gdy kinowy głośnik nie huczy nam za uchem, odbiór filmu jest zupełnie inny.


Mimo całej sympatii dla Fiztgeralda i niechęci do kultury masowej, muszę przyznać przekornie, niczym w reklamie McDonalda - I Like It!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz